KulturaMuzykaZestawienia

Muzyczne rekomendacje: Kwiecień 2020

Wiktor Małolepszy
Kolaż z materiałów prasowych

Kwietniowe polecajki przychodzą do Was z wyraźnym spóźnieniem, spowodowanym natłokiem pracy związanym z końcówkami semestrów naszych redaktorów, ale już są! Wybraliśmy kilka większych premier, o których już mogliście coś usłyszeć oraz kilka mniej popularnych tytułów. Mamy nadzieję, że każdy znajdzie na tej liście coś dla siebie. Miłej lektury!

Rina Sawayama – Sawayama 

Okładka płyty “Sawayama” – Rina Sawayama

Rina Sawayama przy okazji swojego poprzedniego projektu – epki Rina – zaprezentowała cudne popowe brzmienie. Całymi garściami czerpała z przebojów wczesnej Britney Spears, odpowiednio modulując swój elastyczny wokal, co w połączeniu z bombastyczną, retro-futurystyczną produkcją Clarence’a Clarity dało piorunujący efekt. Po trzech latach i szeregu singli powróciła z debiutancką płytą, na której dorzuca do nostalgicznego popu… nu-metal. Choć w teorii może wydawać się to dość karkołomne, to przy głębszym zastanowieniu nie ma w tym nic dziwnego – nu-metal przez długi czas znajdował się w mainstreamie, a i obecnie zauważalne są tendencje, szczególnie wśród alt-popowych gwiazd, do inkorporacji ostrych gitar, a czasem nawet hałasu – jak w przypadku tegorocznej płyty Poppy lub Charli XCX – do melodyjnych faktur.

Na płycie Riny – zatytułowanej po prostu Sawayama – to właśnie melodyjność dominuje, czy w klubowym Comme des garçons, czy przywołującym naturalne skojarzenia z twórczością zespołu Korn, STFU!. Jednocześnie pojawiły się oskarżenia, jakoby Rina poszła na łatwiznę, a album niedostatecznie rozwijał idee, które w doskonały sposób sprawdziły się na EPce. Choć muszę się zgodzić z tezą, że żadna z piosenek nie dorasta do pięt wspaniałemu Cyber Stockholm Syndrome (co za tytuł!), a jakość niektórych ujmuje talentowi Riny (kiczowate w zły sposób Chosen Family), to Sawayama jest wciąż wyładowanym oryginalnym pomysłami i hookami wydawnictwem. Brytyjka ma niesamowity talent do pisania refrenów, które można określić mianem “stadionowych” – nieprzypadkowo Who’s Gonna Save U Now? rozpoczyna się od dźwięków wiwatującej publiczności. Czekam na koncert! (Wiktor Małolepszy)  

Laura Marling – Song for Our Daughter

Okładka płyty “Song For Our Daughter” – Laura Marling

Zazdroszczę z całego serca (fikcyjnej) córce Laury Marling. Te folkowe piosenki błyszczą uniwersalnym pięknem – minimalistyczna aranżacja, często ograniczająca się do gitary, pianina, delikatnej perkusji i głosu artystki buduje intymny obraz całego albumu. Laura z humorem i szczerością opowiada o emocjach, uczuciach, kobiecości, a jej wokal doskonale wybrzmiewa na tle zróżnicowanych podkładów. Choć płyta rozpoczyna się delikatnie, inspirowaną twórczością Cohena Alexandrą, to natychmiast przyspiesza, czasem wpadając w kojarzące się z Courtney Barnett dynamiczne tony – jak na Strange Girl.

Jednak to te spokojne, intymne momenty wybrzmiewają najpiękniej na Song for Our Daughter. Laura Marling ma głęboki, sensualny głos, który przepięknie komplementowany jest przez folkowe tony, momentalnie przeradzając się w filmową romantyczność. Jednocześnie jest to płyta stonowana, nieinwazyjna, nadająca się do odtwarzania w tle, tworząca kojącą atmosferę. Przypomina mi ubiegłoroczne Titanic Rising Weyes Blood, obdarte jednak z kinowej epickości – minimalistyczne, spokojne i naprawdę przejmujące. (Wiktor Małolepszy)  

Yves Tumor – Heaven to a Tortured Mind

Okładka płyty “Heaven to a Tortured Mind” – Yves Tumor

Długa była droga Yves Tumora do Heaven to a Tortured Mind. Amerykański wymiatacz zaczynał od chillwave’u, potem tajemniczego, mistycznego ambientu (Limerence to topka poprzedniej dekady w tymże stylu, sprawdźcie), by na Safe in the Hands of Love uruchomić siedzące w nim pokłady eksperymentalnej energii, efektywnie zderzając nośne, noise-popowe refreny z szumami, trzaskami i post-apokaliptycznym nastrojem. Sean Bowie to piekielnie utalentowany artysta, z wyczuciem do płynnego mieszania gatunkowego i konsekwentną wizją. Z okładki poprzedniej płyty wyjawiał się rozmazany, zielony, rogaty demon rodem z koszmarów. Na najnowszym albumie widnieje skąpana w świetle i ciemności postać pogrążona w ekstazie.

Na tej samej płaszczyźnie wypada też umieścić najnowszy album Yvesa Tumora, który w porównaniu z poprzednim jest o wiele bardziej glamrockowy, a nawet i soulowy. Wciąż słyszalne jest zamiłowanie artysty do hałasu – jak w kakofonii rozpoczynającej drugie na płycie Medicine Burn – jednak porzuca on eksperymentalne wątki, towarzyszące mu od początku kariery, na rzecz bardziej zdefiniowanego brzmienia. Dominują rockowe riffy, od czasu do czasu pojawia się zawodzenie i wokalizy, przywołujące skojarzenia z Princem, a nawet potężne gitarowe łojenie – otwierający płytę Gospel For A New Century uzależnia od pierwszego odsłuchu i w tym momencie jest to jedna z moich ulubionych tegorocznych piosenek. Bowie pokazuje więc, że stale rozwija się jako artysta i wydaje kolejną znakomitą pozycję, która cementuje jego miejsce wśród najbardziej obiecujących muzyków ostatnich lat. (Wiktor Małolepszy) 

Headie One & Fred Again.. – Gang

Okładka płyty “Gang” – Headie One & Fred Again..

Płyta duetu rapowo-produkcyjnego wzięła mnie z zaskoczenia. Oto Headie One, znany raczej z drillu i dynamicznych, agresywnych (t)rapów, stworzył wydawnictwo, które można momentami nazwać eksperymentalnym. Gang głęboko zakorzenione jest w brytyjskiej muzyce elektronicznej – to ta charakterystyczna zimna produkcja najczęściej otacza głos charyzmatycznego Brytyjczyka, odnajdującego się zarówno na UK-bassowym, pulsującym Smoke, jak i bezkompromisowo grime’owym Know Me. Jedną z najważniejszych przyczyn, dla których przesłuchałem Gang (poza czasem trwania – zaledwie 22 minuty) była potężna lista występów gościnnych – za jedno z interludiów odpowiada sama FKA twigs, na produkcji pojawia się Jamie xx, refren w emocjonalnym closerze wyśpiewuje Sampha (a remix Told zrobił… sam Brian Eno!). Nie wiem skąd takie znajomości tego duetu, ale każdy featuring doskonale funkcjonuje w kontekście taśmy, co na pewno nie było łatwe do osiągnięcia, biorąc pod uwagę talent tej ekipy. Gang okazał się dla mnie jednym z największych zaskoczeń w tym roku – szybkim strzałem, który jednocześnie jest nietuzinkowy muzycznie, jak i porywa swoją dynamiką. (Wiktor Małolepszy)  

Siema Ziemia – Siema Ziemia

Okładka płyty “Siema Ziemia” – Siema Ziemia

Bardzo mi się podoba, to co się dzieje we współczesnym jazzie. Np. Londynie młodzi muzycy konsekwentnie pracują nad tym, aby ten gatunek wrócił pod strzechy, żeby nie kojarzył się z białymi mężczyznami po 50., którzy siedzą sztywno na koncertach w filharmoniach, ale tak się składa, że na polskiej scenie również płynie sporo świeżej, gorącej krwi. Swoją debiutancką płytą, zespół Siema Ziemia przypomina nam, że jazz to gatunek, w który wpisana jest spontaniczność i energia. 

Procesowi tworzenia tego albumu przyświecała idea odtworzenia charakterystyki muzyki elektronicznej, za pomocą instrumentów akustycznych. Mamy tu więc syntezatory, perkusję Andrzeja Koniecznego, gitary Fryderyka Szulgita, saksofon Kacpra Krupy, bas i moog Pawła Stachowiaka (który swoją drogą powróci jeszcze w tym podsumowaniu). Czy się udało? A i owszem. Siema Ziemia, momentami wkręca się równie dobrze jak porządne techno. Wysoki współczynnik repetetywności i charakterystyczna transowość sprawiają, że jest to wciągający, angażujący (tak psychicznie, jak fizycznie) materiał – myślę, że nie tylko dla fanów gatunku. Brzmi wspaniale (peak soczystej eteryczności otrzymujemy na Fokju), sprawia masę radości i – tak po prostu – świetnie bangla. Ktoś ma dobry jazz, a ktoś go kurwa nie ma. Siema, siema, siema, pozdrowienia z pod(ziemia). (Kuba Małaszuk)

Błoto – Erozje

Okładka płyty “Erozje” – Błoto

4/7, czyli dokładnie 0,57 EABSu w 2018 roku weszło do studia i nagrało ten album. Siebie nazwali Błoto, a wszystkie tytuły na cześć ziemi, co jest o tyle zabawne (na pewno, Kuba?), że jednym z członków tego składu jest basista – Paweł Stachowiak, teraz znany nam także z Siema Ziemia. Przeczytawszy o tym albumie, że nagrany był trochę “od niechcenia”, uznałem, że w takim samym tonie zacznę tę notkę, ale chyba czas zacząć na poważnie,  bo zaczyna mi to doskwierać i jakkolwiek Erozje dzięki spontaniczności zyskały, to ciężko jest mi powiedzieć to samo, o tym co napisałem. 

Koniec żartów. Co jest w tej płycie takiego, że warto ją przesłuchać? Przede wszystkim to, że jest bardzo jazzowa (naprawdę świetny argument), ale w takim sensie, że bije od niej nieskrępowana wolność ekspresji. Erozje to ponoć efekt jednego posiedzania w studiu, czyli także efekt wybitnej synergii pomiędzy muzykami, ich wybujałej wyobraźni i zwyczajnie dobrej zabawy. Przez Błoto przebijają się różnorodne inspiracje gości z EABS i znacznie dosadniej niż na ich wiodącym projekcie dali upust swojej sympatii do hip-hopu. Jest eklektycznie i jest cholernie satysfakcjonująco, bo energia, która królowała w studiu unosi się nad materiałem wydanym i udziela się podczas słuchania. Gratka dla fanów mariażu jazzu z hip-hopową rytmiką.  (Kuba Małaszuk)

Peel Dream Magazine – Agitprop Alterna

Okładka płyty “Agitprop Alterna” – Peel Dream Magazine

Nie tęsknię za My Bloody Valentine i nie mam na celu rzucania krawędziowych oświadczeń, bo ich uwielbiam. Po prostu w zupełności wystarcza mi wszystko co do tej pory wydali. Jeśli jednak należycie do grona osób, które nie mają dosyć tego brzmienia, jeśli brakuje wam gitarzystów, którzy nakładają na sygnał tonę efektów i damsko-męskich duetów wokalnych, to sięgnijcie po ostatni album Peel Dream Magazine. Ten nowojorski skład przywraca wspomnienia o Loveless i dodaje do nich nieco współczesnego indie popu. 

Kiedy pierwszy raz usłyszałem Agitprop Alterna, byłem bardzo zdziwiony, bo otwierający track – Pill, naprawdę brzmi jak żywcem wyjęty z dyskografii irlandzko-angielskiej legendy. Nie jestem fanem tak oczywistych nawiązań i pomyślałem natychmiast, iż Peel Dream Magazine myślą, że są niezłymi ściemniaczami, ale na szczęście udało im się uniknąć kserobojstwa, bo reszta albumu skręca w różne strony. Później wciąż słychać ten charakterystyczny shieldsowy, fuzzujący sznyt, aczkolwiek nie jest już tak przytłaczająco oczywisty jak na początku. Wolniejsze i bardziej urokliwe piosenki, takie jak DeMarcoesque Up and Up, albo kosmiczne Brief Inner Mission. Całość składa się na przyjemny, kojący odsłuch i jeśli szukacie akurat nowej płyty do patrzenia się na buty albo do leżenia nocą w słabo oświetlonym pokoju, to możecie spróbować ugryźć Agitprop Alterna. (Kuba Małaszuk)

Thundercat – It Is What It Is

Okładka płyty “It Is What It Is” – Thundercat

Ach tak, najpotężniejszy fjużynowy basista naszych czasów powrócił z kolejnym bardzo dobrym albumem. Cieszy mnie to tym bardziej, że na It Is What It Is znacznie ciszej gra neo-soul – gatunek, którego popularność w ostatnich latach mnie męczyła, bo nie wiem po co uparcie brnąć w brzmienie, które i tak swój szczyt jakości osiągnęło w 95’ na Brown Sugar D’angelo. 

Thundercat powrócił do bardziej wyraźnych wpływów jazzowych, i choć soul wciąż jest na tej płycie na pierwszym planie, to – w moich uszach – nu jazzowo-fusionowa otoczka konkretnie go odświeża.  Weźmy np. tak rewelacyjne tracki jak Interstellar Love, czy  How Sway, gdzie Steve popisuje skillsami basowymi, których nie powstydziłby się sam Jaco Pastorius. Ponadto, Thundercat ma na tej płycie więcej funku, niż pan Kleks, co zaowocowało takimi tanecznymi bangerami jak Black Qualls, czy Funny Thing. Naprawdę dużo inspiracji udało się mu przekuć w brzmienie tej płyty i muszę przyznać, że jest ono cudowne. Bez dwóch zdań jest to już najczęściej słuchany przeze mnie jego album. Zaserwował nam dużo wspaniałej zabawy, sporo groovującej chillerki i pięknych melodii. Niezwykle udany album. 

Przy okazji – czy Thundercat to po polsku Grzmotkot? (Kuba Małaszuk)

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.