“Ready Player One” – Recenzja
Jedną z najważniejszych premier najbliższego tygodnia jest bez wątpienia najnowsza produkcja króla kina przygodowego – Stevena Spielberga – zatytułowana Player One. Po raz pierwszy od dawna miałem wrażenie, że Spielberogwi chciało się zrobić coś świeżego, a co ważniejsze coś, z czym czuł się związany emocjonalnie. Bo niczym Taco Hemingway, twórca “Parku Jurajskiego” bardzo mocno polega tu na Nostalgii, która jest jedynym prawowitym bohaterem jego najnowszej produkcji, oraz jego hołdem dla swojego pokolenia.
Player One opiera się na bardzo prostym schemacie. Mamy młodego protagonistę ze slumsów, który – podobnie jak cały świat – całe swoje życie spędza nie w “realu”, tylko na platformie OASIS, stworzonej przez Jamesa Hallidaya (typowego geniusza informatyki, który nie potrafił odnaleźć się w prawdziwym świecie). Po śmierci Hallidaya, rozpoczyna się walka o trzy klucze i całkowitą władzę nad systemem, walka, w której nasz bohater, będzie musiał zmierzyć się ze złowrogą korporacją, na której czele stoi – o zgrozo – nie znający się na popkulturze Nolan Sorrento.
Pozornie prosta i schematyczna fabuła, ma jednak w sobie pierwiastek ciepła i niezwykłości, w postaci masy odwołań, skierowanych wprost do geeków, odwołań, które ku mojemu zaskoczeniu, wydają się szczere i niewymuszone. Mamy tu “kostkę Zemeckisa”, cofającą bohaterów w czasie, czy odtwarzanie scen z “Lśnienia” Kubricka. W pewnych momentach, wydaje się, że widz urządza sobie z twórcą wyścig – kto będzie w stanie wymyślić lepszy “easter egg” (wokoło, którego będzie kręcić się cała oś fabularna).
Problem Player One pojawia się jednak, gdy po wyjściu z kina, uświadomimy sobie, że oprócz masy popkulturalnych wstawek, film opierał się na jednym z najprostszych schematów jakie pojawiają się w kinie. Technicznie wszystko jest wykonane w bardzo rzemieślniczy sposób. Tye Sheridan, zyskuje w momentach, gdy na ekranie widzimy jego animowaną postać (Perzivala), w sekwencjach akcji w świecie rzeczywistym brakuje mu charyzmy i iskry w oku, Lena Waithie nie radzi sobie tak dobrze jak w Master of None, a Olivia Cook nie dostaje pola do popisu. Najlepiej wypadają mistrzowie drugiego planu – Mark Rylance, wcielający się w rolę Hallidaya, wydaje się zaskakująco dobrze bawić, grając najbardziej typową postać komputerowego nerda, a Ben Mendehelson, jak zawsze udanie odgrywa rolę lekko nieporadnego złego bohatera.
Najbardziej nieudaną częścią filmu była – o dziwo – warstwa wizualna. Animacja przypominająca gorszą wersję “Sali Samobójców” Jana Komasy, iście epileptyczne wybuchy, od których z łatwością można dostać oczopląsu, czy momentami rozpikselizowany obraz, całkowicie wybijają z historii. Po raz kolejny mam również wrażenie, że im dalej, tym trudniej Januszowi Kamińskiemu kręci się filmy przygodowe, a lepiej odnajduje się w spokojniejszych klimatach (znacznie lepiej wypadła jego praca przy tegorocznej “Czwartej Władzy“), często znacznie prześwietlając kadry.
Podsumowując, Spielberg dostarcza nam klasyczne kino przygodowe. Całkowicie różniące się od obecnych blockbusterów, kino, które zaginęło przez napływ superbohaterów. Produkcja, która bawi się stylistyką Atarii, w przeciweiństwie do wielu filmów, na temat gier i technologii – nie moralizuje (tak jak np. Clint Eastwood w “Sully“) – i co szczególnie zaskakujące, wydaje się, że Spielberg naprawdę wie o czym opowiada. Jeśli mieliście ochotę pójść do kina na kino stricte rozrywkowe, stojące na solidnym poziomie filmowym to Player One jest idealną opcją dla was. Nie spodziewałem się, że to powiem, ale czekam na “Indianę Jonesa 5”. Bo nasz ukochany reżyser, przestał kręcić filmy wybitne, ale wśród blockbusterów, jest zupełnie inny od reszty i dlatego kino rozrywkowe nadal potrzebuje Spielberga.