Advertisement
FelietonyPublicystyka

Jeszcze tylko jeden odcinek, czyli dlaczego uzależniamy się od seriali?

Marcin Kempisty
House of Cards
Źródło: Netflix

Na polskim podwórku można zaobserwować przedziwny rodzaj chocholego tańca wokół seriali. Z jednej strony nie wykształciła się jeszcze specjalizacja serialoznawcza. Filmoznawcy bez cienia zawahania podchodzą do telewizyjnego medium, korzystając z narzędzi zarezerwowanych wcześniej tylko dla kina. W końcu jedno i drugie można oglądać na ekranie, konstrukcja (sposób kręcenia, fabularność widowiska, wykorzystanie aktorów) jest taka sama, czasami nawet ci sami artyści pracują w obu dziedzinach, więc po co wytyczać linię podziału? Jednocześnie wyczuwalny jest pewien dystans części krytyków do omawianych tytułów. Seriale nadal, choćby na poziomie podświadomym, są często traktowane jako “wstydliwa przyjemność”, wprawdzie coraz bardziej ceniona, ale jednak nie aż tak nobilitująca, co zapoznanie się z twórczością wybitnego reżysera filmowego. Jako że nie wprowadza się rozróżnienia między filmami a serialami, a jednocześnie wciąż panuje powszechna opinia o niskiej jakości programów serwowanych przez telewizję, to w tym kontekście wieloodcinkowe produkcje wyglądają niczym obdartus przy szanowanym szlachcicu. Dodajmy do tego lęk niektórych (posłuchajcie Edwarda Miszczaka albo włodarzy platformy Quibi) przed nazywaniem seriali odpowiednim terminem, co kończy się sięganiem po semantyczny wytrych “filmu w odcinkach”, przypomnijmy o uroczo niewinnej próbie poprowadzenia linii łączącej dziewiętnastowieczne powieści realistyczne z polifonicznymi narracjami serialowego medium, a okaże się, że produktom stacji HBO czy NBC nie pozostawia się oddzielnych szufladek w popkulturze. Na nic ekspansja Netflixa, Amazona, Apple’a i Disneya – seriale próbuje się nadal wpisać w dobrze znane kategorie, nie poddając ich krytycznej analizie prowadzącej do zrozumienia, na jakiej podstawie one w ogóle istnieją i jaką rolę spełniają w globalnej konsumpcji.

klan
Obecne seriale nie są tylko do oglądania w trakcie spożywania obiadku z całą rodziną | źródło: newonce.net

Oczywiście ten tekst nie służy zbadaniu fenomenu seriali, z którym niewątpliwie mamy od kilku lat do czynienia. To trudne, niezwykle skomplikowane zagadnienie, ściśle związane z rozwojem technologicznym, przemianami ekonomicznymi, a także transformacją przyzwyczajeń odbiorców. Wiele rzeczy złożyło się na to, że nagle światowi giganci są w stanie, a przede wszystkim chcą wydawać po kilkadziesiąt, czasami nawet kilkaset milionów dolarów na zrealizowanie telewizyjnej produkcji. Skupmy się tylko na jednym, niezwykle istotnym zagadnieniu – traktowaniu taśmowego oglądania seriali w kategoriach uzależnienia. O ile nikt nie mówi o ludziach chodzących trzy razy w ciągu jednego dnia do kina jako o zaburzonych, o tyle zaaranżowanie kilkugodzinnego seansu kolejnych odcinków nosi znamiona przekroczenia pewnych granic. 

Wspomniane zjawisko – oglądanie z rzędu przynajmniej trzech odcinków jednego serialu – nosi nazwę binge-watchingu. Termin zrobił światową sławę przy okazji ekspansji Netflixa, kiedy to okazało się, że można z powodzeniem prezentować widowni od razu całe sezony, zamiast emitować pojedyncze epizody co tydzień. Drobna zmiana w sposobie dostarczania kontentu wywołała prawdziwą rewolucję w konsumowaniu treści. Śladem pionierskiej platformy poszedł później Amazon, Hulu, a także w pewnym zakresie Apple TV+, ale przecieranie szlaków sprawiło, że Netflix do tej pory jest najpotężniejszym graczem na tym rynku, jeżeli chodzi o liczbę premier oraz wciąż poszerzającą się bazę subskrybentów.

Na popularność i uzależnienie od seriali, rozumiane nie jako jednostka chorobowa (choć też tak niektórzy próbują spoglądać na to zjawisko), lecz jako relacja silnego, impulsywnego przywiązania odbiorców do oglądanych dzieł, składa się wiele, czasami sprzecznych ze sobą czynników. Spróbujmy je jakoś usystematyzować.

Pierwszą przyczyną popularności seriali jest sposób zapoznawania się z treściami. Nareszcie jednostka nie jest zmuszona do wyjścia do kina i siedzenia w ciemnym pomieszczeniu w towarzystwie nieznanego zbiorowiska. Może w spokoju zaparzyć sobie ulubioną herbatę, włączyć odcinek w dobrze znanym pokoju, o dowolnej porze dnia, przykryć się kołdrą i w spokoju dokonywać kulturowej konsumpcji. Co niezwykle istotne, kolejne odcinki wpadają jeden po drugim. Nie trzeba nic klikać, by dalej przeżywać z bohaterami kolejne przygody. Kontynuacja nie jest decyzją. To przerwanie emisji wymaga wykonania kroku ze strony odbiorcy. Na pewno w wielu przypadkach dzieje się tak, że bierność zwycięża, dzięki czemu widzowie oglądają “jeszcze tylko jeden odcinek”.

Ze sposobem oglądania seriali wiążą się jeszcze dwa aspekty – oderwanie projekcji od miejsca i czasu. Innymi słowy, widz nie musi już co tydzień siadać dokładnie o tej samej godzinie, by zapoznać się z kolejnymi perypetiami ukochanych bohaterów. Może to teraz zrobić w tramwaju, samolocie, w trakcie przerwy w pracy. Może to zrobić dokładnie wtedy, kiedy ma na to ochotę. Sam odpowiada za to, w jakim stopniu dozuje sobie doznania. 

Gra o tron
Ale czy da się długo wytrzymać, gdy wszyscy obejrzeli długo wyczekiwany odcinek? | “Gra o tron”, źródło: HBO

Drugim czynnikiem jest sama konstrukcja seriali. Zwróćmy uwagę, że krótszy metraż (niezależnie od tego, czy trwa 60 minut czy ma format 20-minutowego sitcomu) wymaga od twórców zręczniejszego upakowania treści. Oczywiście robienie produkcji dla telewizji jest związane z reżimem czasowym, ramówka jest nieubłagana, co w przypadku panującej dowolności na platformach streamingowych nie jest już problemem, niemniej jednak mechanizm jest podobny. Między kolejnymi punktami kulminacyjnymi są krótsze odstępy czasu, dzięki czemu uwaga widza jest bardziej skupiona, aniżeli w trakcie seansu filmu o standardowej długości dwóch godzin.

Najlepiej to widać przy okazji oglądania popularnych amerykańskich seriali kryminalnych. Najczęściej trwają one w okolicach 40-45 minut, a w ich trakcie pojawiają się 2-3 reklamy. Jeżeli scenarzyści chcą utrzymać odbiorcę przy telewizorze po reklamie, muszą wcześniej zaserwować szokujący, zaskakujący twist fabularny, dzięki któremu pojawi się potrzeba zobaczenia, jak to się wszystko skończy. W innych serialach również pojawiają się te zabiegi, po prostu rytm reklam wyznacza rytm kolejnych pojawiających się punktów kulminacyjnych.

Dokonajmy w tym momencie porównania: jeżeli w dwugodzinnym filmie umieścimy kilka momentów wzbudzających dodatkowy przypływ emocji, a trwające tyle samo kilka odcinków zawiera większą liczbę takich stymulantów, to dochodzi do sytuacji, w której oglądanie kina staje się trudniejszą czynnością wymagającą większego skupienia. Jeżeli mózg przyzwyczai się do serialowego rytmu i regularnego dostarczania kolejnych dawek dopaminy odpowiadających za poczucie satysfakcji, to trudno mu później będzie przychodzić skromniejsze dawkowanie sobie przyjemności. Po co bowiem czekać, skoro ekstaza może być już tu i teraz? Na tej zasadzie mają zapewne funkcjonować produkcje platformy Quibi, w którym długość pojedynczych odcinków nigdy nie przekracza 10 minut. Pandemia i izolacja domowa nie sprzyjają szybkiej konsumpcji treści na urządzeniach mobilnych (bo tylko na nie jest przeznaczona aplikacja Quibi), w dodatku nowy gracz nie popracował odpowiednio na niwie marketingowej, dlatego też po ponad trzech tygodniach od premiery wydaje się, że to przedsięwzięcie jest na razie utopieniem, bagatela, 1,5 miliarda dolarów w błocie. Nie przekreślajmy jednak ostatecznie przyjętej przez nich strategii, bowiem takie króciutkie seriale już się pojawiają w innych miejscach, żeby tylko wspomnieć o Netfliksowych Miłości, śmierci i robotach, BONDiNG, ewentualnie Sundance’owym Statusie związku.

uzależnienie od seriali - status związku
Chris O’Dowd i Rosamund Pike w “Statusie związku”

Z powyższym zagadnieniem wiążą się kolejne dwa tematy. W mowie noblowskiej Olga Tokarczuk bardzo celnie zauważyła, że zdobywające coraz większą popularność seriale tym różnią się od innych dzieł kultury (przynajmniej w założeniach), że są niekończącą się przygodą. Wszyscy dobrze wiedzą, jak autorzy i włodarze stacji potrafią w nieskończoność zamawiać kolejne sezony dobrze sprzedających się produkcji. Abstrahując jednak od tej tendencji, już sama budowa seriali często wywołuje wśród widowni poczucie nienasycenia. Przypomnijmy sobie sztandarowy przykład wywoływania wiecznego głodu w Lostach przy pomocy nagminnie stosowanych cliffhangerów. Zawieszanie akcji w kulminacyjnym momencie sprawiało, że jeszcze bardziej czekano na to, co ma się dalej wydarzyć. A pamiętajmy, że nowe perypetie bohaterów emitowane tylko raz na tydzień, a sezony liczyły przynajmniej po kilkanaście odcinków. Historia nigdy się nie kończyła, za jednym zakończeniem kryła się kolejna przygoda do przeżycia. W tym kontekście rzeczywiście rzadko kiedy w trakcie oglądania seriali pojawia się moment wytchnienia. Widzowie są ciągle bombardowani kolejnymi podnietami mającymi utrzymać ich przy ekranie.

A gdy kończą się napisy końcowe ostatniego odcinka, wtedy pojawia się coś, co zostało nazwane “post-bingową żałobą”. Chodzi o taki rodzaj przywiązania do bohaterów i ich spraw, przez który zakończenie emisji jest niczym utrata członka rodziny. Reakcje widowni mogą być różne – najczęstszymi z nich są poszukiwania innych produkcji z ukochanymi utworami, przerzucenie się na tytuły o podobnej tematyce, powtórka od nowa całego serialu, ale przede wszystkim ciągłe prowadzenie dyskusji na temat szanowanego tytułu.

Oczywiście, to nie tyczy się tylko seriali, ale również dla tego medium internet stał się błogosławieństwem umożliwiającym bezustanne rozkładanie na czynniki pierwsze kultowych pozycji. Pozycja Lostów nie wzięła się tylko z powodu samej jakości, ale też dzięki cyfrowemu fandomowi i wzrostu popularności forów internetowych, na których analizowano pojedyncze symbole dostrzegane w kolejnych odcinkach. Innym sposobem wskrzeszania pamięci o ulubionych scenach jest cała działalność memiczna, polegająca na tysięcznych reprodukcjach tych samych ujęć, z tym że za każdym razem okraszonych innym podpisem, umiejscowionych w innym kontekście kulturowym, politycznym czy społecznym. Memy to życie po życiu dzieł kultury, ugruntowywanie ich pozycji w świadomości widzów.

Strony: 1 2

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.