„Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata” – Radu idzie dalej [RECENZJA]
Za sprawą Lady Gagi głośno zrobiło się ostatnio o Stańczyku. Wdzięczna to postać, na którą w czasach politycznej niepewności rośnie popyt, a że trwa Sezon Kulturalny Polska–Rumunia, to dobrze jest przyjrzeć się reprezentacjom ironicznego, krytycznego błazna pochodzącym z niedalekiego sąsiedztwa. Skojarzenia nasuwają się same. Rumuński Stańczyk przypomina twojego ulubionego wujasa, który na imprezie rodzinnej trochę narozrabia i zarzuci nieświeżym dowcipem, by nieco później popaść w melancholijne tony, zakończone uniwersalną refleksją: „no tak to właśnie jest”. Rumuński Stańczyk nazywa się Radu Jude.
I pewnie na tym kończą się skojarzenia z wujasami, bo mało który z nich jest tak wytrawnym reżyserem. Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata opowiada o losach młodej asystentki produkcji filmowej, Angeli Raducanu (Ilinca Manolache), wyładowującej frustrację przez nagrywanie wulgarnych filmików z filtrem z Andrew Tate’em. Poza kursowaniem autem przez 12 godzin na dobę, wyrabiając godziny przeprowadza ona casting dla dużej zagranicznej firmy wśród osób poszkodowanych w wypadkach przy pracy. Jeździ więc po odległych wsiach i szuka najkorzystniejszego PR-owo kandydata. Zwycięzca tego osobliwego konkursu, który najbardziej przekonująco zachęci do przestrzegania zasad BHP, dostanie sowite wynagrodzenie. Przyzna je natomiast austriacka dyrektorka z dużej korporacji. Być może dlatego na plakacie reklamującym film pojawia się gołąb – symbol bogatego Zachodu dokarmiającego biedny Wschód, rzucającego mu chlebek.
Bukareszt (a szerzej Rumunia) w filmach Radu Jude zawsze znajduje się „pomiędzy”: z jednej strony zapadła potransformacyjna wieś, z drugiej nowobogackie miasto – chociaż pełne niedoróbek i uchybień. Jest terenem walki o nowoczesność i jej formę. To tu – metodą chałupniczą, przy dźwiękach Sandu Ciorba – wykuwa się jej kształt. Dlatego na bilbordach wszelkiej maści produkty nadal reklamuje „goła baba” (symbol radykalnego kapitalizmu nastawionego na osiąganie zysku, grającego na najbardziej prymitywnych nutach). Ulice, na których nieustannie trąbią samochody, są zakorkowane (symbol prywatyzacji). Podobnie było zresztą w poprzednim pełnym metrażu Jude (Niefortunny numerek lub szalone porno), gdzie bohaterka co rusz musiała omijać SUV-y zaparkowane na środku chodnika. Wszystkie te symbole statusu i pożądania umieszczone w niesprzyjającym kontekście budują wrażenie przeskalowania, nieodpowiedniości, śmieszności. Jak gra na modach. I jak polska transformacja ustrojowa w latach 90.
Wiwisekcja rumuńskiego społeczeństwa ujawnia jeszcze jedno powiązanie: bardzo silne zakorzenienie w przeszłości. Nie tylko w opowieściach starszych mieszkańców. Tu ciągle krążą polityczne spory o rządy Iona Iliescu, wspomnienia dyktatury Nicolae Ceaușescu, ale i anegdoty o tym jak Rodion Camataru w 1986 r. zdobył nagrodę dla najbardziej bramkostrzelnego piłkarza w Europie.
Kolejny poziom tego powiązania ujawnia się przez pewien zabieg formalny. Równolegle z historią Angeli Raducanu oglądamy historię Angeli Coman – bohaterki filmu Luciana Bratu Angela idzie dalej z 1981 r. To opowieść o taksówkarce komunistycznego Bukaresztu, „kobiecie pracującej”, która sprawnie radzi sobie nie tylko z pijanymi klientami, ale i życiowymi trudnościami – rozłąką z ukochanym czy ciążą. Radu Jude niczym w swoich krótkich metrażach (jak choćby w Caricaturanie) bawi się materią filmową: ironicznie skraca sceny, spowalnia czas, robi zbliżenia na poszczególne postaci, aż do uzyskania ziarnistego obrazu. Nie tylko tworzy w ten sposób warstwę komiczną filmu, ale i podaje w wątpliwość wyobrażenie o tym, co w kinie realne, prawdziwe, a co za tym idzie – jak bardzo plastyczna jest pamięć społeczeństwa o przeszłości i czasach komunizmu. Wreszcie jak bardzo plastyczne są opowieści o nas samych.