„WROOKLYN ZOO” – Kręgi na wodzie kontrkultury | Recenzja | 49. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych
Sformułowanie WROOKLYN ZOO to gra słowna, nawiązująca do tytułu hitowego singla Brooklyn Zoo, autorstwa nieżyjącego już Ol’ Dirty Bastarda, członka grupy Wu-Tang Clan. ODB zapamiętany został jako postać nie tyle ekstrawagancka, co wręcz szalona; jego emploi do dziś jest w kulturze hip-hop symbolem jej atawistycznego, buntowniczego rodowodu. WROOKLYN ZOO Krzysztofa Skoniecznego jest filmem na wskroś hip-hopowym, choć jego estetyka (czy też mnogość estetyk) na pierwszy rzut oka nie zawsze na to wskazuje.
Niewiele jest na hip-hopowej mapie Polski miejsc tak charakterystycznych, jak Wrocław. Tamtejsza scena – zwłaszcza scena młodszego pokolenia ‒ mocno odznacza się na tle reszty kraju. Nadodrzański klimat sprzyja rozwojowi artystów tworzących w obrębie kultury hip-hopowej, jednak niewstydzących się swojego punkowego, pełnego używek stylu życia. Wśród nich wyróżnia się Zdechły Osa (nieprzypadkowo gra we WROOKLYN ZOO epizod!), Tonciu czy zmarły tragicznie Zioło Zioło. Ten specyficzny, pełen młodzieńczego buntu ferment artystyczny wspaniale sprawdza jako matryca niezbędna Skoniecznemu do przedstawienia kilku rymujących się ze sobą (jak hip-hopowo!) motywów.
Bohaterem tej historii jest wkraczający w dorosłość Kosa (Mateusz Okuła), który rozpoczyna wakacje w swoim rodzinnym Wrocławiu, przygotowując się do najważniejszych w jego życiu zawodów skateboardowych, których stawką jest podróż do Los Angeles. W międzyczasie poznaje jednak Zorę (Natalia Szmidt), dziewczynę ze społeczności Romskiej, w której zakochuje się, doprowadzając do klasycznego mezaliansu a’la Romeo i Julia.
Głównym bohaterem ‒ co daje się odczuć wraz z biegiem filmu ‒ nie jest jednak Kosa, a wspomniany już Wrocław. Miłość Krzysztofa Skoniecznego do swojej małej ojczyzny wręcz wylewa się z ekranu. Wrocław, jego skomplikowana historia, narodowościowa niejednorodność i wspomniana już rola stolicy polskiej kultury młodzieżowego buntu ‒ to elementy ważniejsze od poczynań bohaterów, które są raczej pretekstem do przedstawienia szerszego tła niż odwrotnie. Na zasadzie kręgów na wodzie rymują się tu ze sobą buntownicze twarze punku oraz hip-hopu; podwaliny amerykańskiej kultury buntu, wyrastające na tle różnic narodowościowych rymują się z gettoizacją Romów, a ta ‒ poprzez historię Wrocławia (której nośnikiem jest dziadek Kosy, w tej roli świetny Jan Frycz) ‒ z losem powojennych przesiedleńców i prześladowań ludności żydowskiej. Eklektyczna mieszanka motywów w połączeniu z realizacyjnym efekciarstwem daje efekt kakofonii, która działa… do czasu.
Na pewnym etapie trwającego ponad 2 godziny seansu można odnieść wrażenie, że film zdążył nam przekazać już wszystko, co było istotne, podczas gdy historia bohaterów trwa dalej w najlepsze. Losy postaci, które pełniły rolę nośnika pewnych wartości, pozbawione tego kulturowego paliwa, robią się w drugiej połowie filmu męczące i groteskowe ‒ co tylko wzmagane jest wizualnym rozmachem oraz mnogością realizacyjnych sztuczek i z minuty na minutę prowokują coraz to bardziej obszerne przewroty gałkami ocznymi. Mamy tu deskorolkowego idola Kosy, rozmawiającego z nim z wiszącego na ścianie plakatu, żywo przedstawiane senne wizje pełne romskich wróżb czy wizualizację tripu po grzybach halucynogennych. Skonieczny z tych wszystkich wizualnych atrakcji korzysta bardzo chętnie, co czasem robi wrażenie i świetnie wpisuje się w klimat, jednak ostatecznie potrafi zmęczyć swoim natężeniem.
Z ciekawego kolażu idei WROOKLYN ZOO z czasem staje się ‒ z braku lepszego słowa ‒ bełkotliwy. Nie pomaga fakt, że wcielający się w główną rolę Mateusz Okuła (dorosły facet grający nastolatka zawsze trąca memem ze Steve’em Buscemim) na co dzień jest bardzo uzdolnionym artystą deskorolki, a nie aktorem. Trudno mieć do niego pretensje ‒ nie on sam się przecież w tej roli obsadził, a starania należy docenić. Nie zmienia to jednak faktu, że wypowiadane przez niego kwestie bywają karykaturalne i nienaturalne, co momentami naprawdę nie pomaga w poważnym traktowaniu obrazu.
Nie sposób nie wspomnieć choć w dwóch zdaniach o muzyce. Za tę odpowiada młody kompozytor jazzowy Kuba Więcek, który dał się już poznać jako muzyk lubiący hip-hopowe projekty ‒ wyprodukował m.in. wraz z raperem Kozą bardzo udany album Niebo nad Berlinem. We WROOKLYN ZOO słyszymy więc klasyczny amerykański rap (musiał pojawić się wywołany już na poziomie tytułu Ol’ Dirty Bastard), trochę polskiej rapowej klasyki na czele z Kalibrem 44 czy Hemp Gru, ale też brzmienia bardziej punkowe czy muzykę romską.
Przez te dwie godziny dzieje się naprawdę dużo. Czy historia przez cały czas jest angażująca, obrazek pociągający? Zdecydowanie nie. Jedno trzeba jednak Krzysztofowi Skoniecznemu oddać: WROOKLYN ZOO to film, o którym można wiele powiedzieć. To z kolei samo w sobie jest naprawdę wartościowe.
Korekta: Aleksandra Kowalewska