„Hellboy: Wzgórza nawiedzonych” – wierność komiksowemu pierwowzorowi to za mało [RECENZJA]
Kiedy dwadzieścia lat temu Ron Perlman po raz pierwszy wcielił się w Hellboya, wiele osób dopiero dowiedziało się o istnieniu tego sarkastycznego bohatera z piekła rodem. Być może dlatego został z tą postacią do tego stopnia związany, że próby kontynuowania historii zapoczątkowanej na kartach komiksu przez Mike’a Mignolę w 1993 roku z kimś innym pod czerwonym makijażem natychmiast spotykały się ze sprzeciwem.
Film Neila Marshalla sprzed pięciu lat nie pomógł w zdjęciu „klątwy”. David Harbour wydawał się wprawdzie idealnym wyborem, bo dzięki Stranger Things podbił tyle serc, że nie groziły mu bezpardonowe ataki w mediach społecznościowych, ale z pustego nawet on nie naleje, a w tym chaotycznym, efekciarskim reboocie trudno było doszukać się choćby odrobiny substancji. Porażka nie zraziła jednak producentów. Długo nie czekali przed podjęciem kolejnej próby zarobienia na kultowej serii, ale tym razem ryzyko finansowe obniżyli do minimum.
Budżet Wzgórz nawiedzonych (polskie tłumaczenie tytułu do trafionych nie należy – Appalachy to nie wzgórza, a i nawiedzonych jest tutaj jak na lekarstwo) wyniósł zaledwie dwadzieścia milionów dolarów, czyli – dla porównania – połowę tego, czym dysponowali twórcy Pszczelarza, dwie trzecie Kokainowego misia i mniej więcej tyle samo, co Mój pies Artur z Markiem Wahlbergiem… Zasoby skromne, ale autorzy kina grozy wielokrotnie dowodzili, że są w stanie przekuć ograniczenia w atuty, a pierwszy zwiastun wskazywał na to, że właśnie w tym kierunku Hellboy będzie podążał.
Nadzieje jeszcze przed seansem ostudził wybór głównodowodzącego – Brian Taylor to w końcu reżyser jednego z najkoszmarniejszych filmów bazujących na komiksie, drugiej części Ghost Ridera. Dzisiaj popis odklejonego od rzeczywistości Nicolasa Cage’a rzuconego w ledwo trzymającą się kupy fabułę przestał być co prawda odbierany jako rozczarowanie, nabrał walorów rozrywkowych na zasadzie zbliżonej do The Room Tommy’ego Wiseau, ale próżno szukać kogoś, komu obrócenie Hellboya w nieintencjonalną komedię byłoby w smak. Na szczęście redukcji do poziomu mema nie doszło i chociaż Taylorowi brakuje zmysłu artystycznego na miarę Guillerma del Toro, dysponował innym atutem, którym być może przekona do siebie część zwolenników i zwolenniczek nie tyle kultowej dylogii z początku tego stulecia, co materiału źródłowego.
Przeszłość Hellboya jest dzisiaj bardziej znana – w Polsce ukazało się nie tylko kilka wydań jego własnych przygód, ale również pokrewne komiksy, których akcję Mignola wraz z innymi scenarzystami umieścili w tym samym świecie, między innymi Abe Sapien, Homar Johnson, Sir Edward Grey, Łowca Czarownic czy B.B.P.O. W efekcie wielu czytelników i wiele czytelniczek zorientowało się, jak znaczące odstępstwa od oryginału Del Toro popełnił – zjawiska nadnaturalne nie były u niego na porządku dziennym, akcja i komedia wyparły grozę, Hellboy wzbudzał w ludziach strach, zamiast uchodzić niemal za celebrytę, a prywatnie zachowywał się bardziej jak impulsywny nastolatek niż zblazowany fachowiec od zabijania wiedźm i im podobnych. Nawet przy niemałej sympatii (i jeszcze większym sentymencie) do tej poddanej szeroko zakrojonej hollywoodyzacji wersji nie da się uznać, że jest ekranizacją wierną oryginałowi, tymczasem Taylor w pierwszej kolejności postanowił zjednać sobie już istniejący, wcale niemały fandom. Sięgnął po krótką historię The Crooked Man (u nas wydaną pod tytułem Lichwiarz) i uzupełnił ją niewielkimi zmianami oraz dodatkami, by wystarczyło treści na pełen metraż.
Hellboy jeszcze nigdy nie miał aż tak skromnego budżetu (pierwszy film kosztował ponad sześćdziesiąt milionów dolarów, drugi ponad osiemdziesiąt, a reboot z 2019 roku pięćdziesiąt), ale rezygnacja z drogiego widowiska, a zwłaszcza opuszczenie wielkomiejskiego kontekstu i osadzenie wydarzeń w folk-horrorowej konwencji wyszły mu na dobre. Appalachy nadały się do tego idealnie, bo nie trzeba dorabiać im żadnych nowych legend – od wieków lokalna społeczność kreuje i utrwala własne. Dość wspomnieć słynnego Mothmana, wiedźmę z Bell, zwiastującego śmierć czarnego psa, tajemnicze światła z Brown Mountain, ludzi o księżycowych oczach czy potwora z Flatwoods. Rozmach zastąpiła kameralność, podkreślona dodatkowo na tyle stonowanym doborem kolorów, że czerwień skóry tytułowego bohatera nie odznacza się na tle ponurej szarzyzny (to akurat odstępstwo od pierwowzoru). Do atmosfery wykreowanej na przykład w Czarownicy: Bajki ludowej z Nowej Anglii Taylorowi nie jest nawet blisko, w końcu wielka giwera w wyposażeniu Hellboya zobowiązuje, ale każde pociągnięcie za spust poprzedza stopniowe zwiększanie napięcia. Wystrzały przypominają raczej kropkę na końcu zdania niż całą jego treść.
Jack Kesy jako jeszcze dosyć młody, ale już doświadczony (wydarzenia rozgrywają się w końcówce latach 50. ubiegłego wieku) i opanowany Hellboy sprawdza się świetnie, Jefferson White idealnie pasuje do roli igrającego z magią młodzieńca Toma Ferrella i nie przeszkadza nawet dodanie nowej bohaterki, agentki Bobbie Jo Song (Adeline Rudolph), która niejako reprezentuje publiczność – z założenia mającą obawiać się wrogiego świata nadnaturalnego. Mignola maczał zresztą palce w scenariuszu, więc decyzja o powołaniu do życia postaci nieobecnej w komiksie zapadła przy jego udziale. Poza podobnymi drobiazgami, Lichwiarza odwzorowano niemal strona po stronie. Wydawać by się mogło, że wszystko jest na swoim miejscu, a jednak im dalej, tym coraz bardziej nasila się wrażenie, że coś tutaj nie gra.
Z czasem wychodzi na jaw, że cała reszta obsady albo nie ma czego zagrać, albo nie bardzo potrafi grać, a w dodatku nie wykorzystano potencjału pięknych krajobrazów miejsca akcji, bo Appalachy próbuje udawać Bułgaria – jeden z ulubionych krajów filmowców, którzy muszą liczyć każdego dolara, jakim dysponują. To, co z początku wydawało się atutem, z czasem zaczyna razić – niski budżet nie zawsze powinien iść w parze z dużymi ambicjami, a zwłaszcza, kiedy nie jest się specem od kina klasy B na miarę Franka Henenlottera albo Stuarta Gordona, którzy potrafili odnaleźć w przeszkodach okazję na wykrzesanie z siebie dodatkowych pokładów kreatywności. W rezultacie tanie sztuczki zostają niepotrzebnie wyeksponowane. Szybkie cięcia, duże zbliżenia albo niestabilny obiektyw sprawdzały się w Adrenalinie – którą Brian Taylor debiutował w 2006 roku – tutaj wybijają z naturalnego rytmu scen, a skąpanie ich w gęstym mroku niekiedy utrudnia odszyfrowanie, co się właściwie na naszych oczach dzieje. W sprawniejszych rękach kogoś, kto miał do czynienia i z produkcjami niskobudżetowymi, i z blockbusterami (chociażby Sama Raimiego, Petera Jacksona albo Jamesa Gunna) to mógł być początek dłuższego cyklu wspieranego przez fanów i fanki, a ostatecznie pozostaje rozczarowanie po kolejnej niewykorzystanej okazji.
Nic dziwnego, że w Stanach Zjednoczonych zrezygnowano z dystrybucji kinowej Wzgórza nawiedzonych – to jeden z tych filmów, którym służy oglądanie na małym ekranie telewizora, bo im mniej szczegółów publiczność wyłapie, tym większe prawdopodobieństwo, że nie dotrwa do końca seansu. Szkoda, bo Hellboy wreszcie zanurzył się w horrorowej estetyce i pełnymi garściami czerpie z papierowego pierwowzoru, ale za sterami zabrakło kogoś, kto potrafiłby pracować z dużymi budżetowymi restrykcjami, speca od tworzenia czegoś z niczego. W wykonaniu Briana Taylora przypomina to raczej fanowski film kręcony z myślą o publikacji wyłącznie na YouTubie.
korekta: Michalina Nowak
Jarosław Kowal – redaktor naczelny portalu Soundrive, kurator festiwalu Jazz Jantar, a także współpracownik Mint Magazine, Dwutygodnika, Pełnej Sali, radia Jazzkultura i portalu PopMatters. W przeszłości związany z podcastem Nightslime, magazynami Kawaii i Noise, portalami Film.org.pl, Fathers, Uwolnij Muzykę i z Radiem Kapitał.