Pogorzelski: „Bo się boi” to odyseja XXI wieku. Rozmawiamy z operatorem filmu Ariego Astera
Paweł Pogorzelski to urodzony w Polsce, a wychowany w Montrealu operator filmowy. Największy rozgłos przyniosły mu filmy stworzone we współpracy z reżyserem Arim Asterem. Wieloletnia znajomość twórców zaowocowała filmami takimi jak Dziedzictwo. Hereditary czy Midsommar. W biały dzień. Ale oczywiście Pogorzelski nie pracuje wyłącznie z Asterem. Jego kariera jest coraz bardziej dynamiczna. Dwa lata temu stworzył zdjęcia do festiwalowego hitu Mona Lisa i krwawy księżyc Any Lily Amirpour, w ubiegłym roku był operatorem do horroru Fresh. Nie tak dawno zasilił też progi DC Comics: w tegorocznym Blue Beetle zobaczymy zdjęcia w jego wykonaniu!
Co najważniejsze już dziś do kin trafi najnowszy film wychodzący spod ręki duetu Pogorzelski i Aster, czyli Bo się boi. Mamy przyjemność obejmować patronat medialny nad tym filmem.
Mateusz Pastor: W jednym z wywiadów określiłeś Hereditary jako dramat rodzinny, a Midsommar jako film o rozstaniu. Jak pokrótce opisałbyś Bo się boi?
Paweł Pogorzelski: To Odyseja Homera osadzona w XXI wieku.
Film był w fazie rozwoju od dłuższego czasu. Narodził się z krótkiego metrażu Ariego Astera z 2011 roku, zatytułowanego po prostu Beau, a następnie przekształcił się w film, który możemy oglądać obecnie. Brałeś udział w tworzeniu owego shorta?
Z Arim poznaliśmy się w szkole American Film Institute i od razu zaczęliśmy wspólnie tworzyć. W 2008 roku zrobiłem wraz z nim pierwszego shorta, a rok później powstał nasz film zaliczeniowy The Strange Thing About the Johnsons. Jeśli chodzi o Beau, to pamiętam, że zrealizował go wraz ze swoim innym kolegą [Willem Emerym – przyp. red.). Wszystkie jego późniejsze filmy krótkometrażowe kręcił ze mną. Potem, pomimo że Ari był debiutującym reżyserem, a ja początkującym operatorem, producent zauważył jak dobrze się rozumiemy i umożliwił nam współpracę przy Hereditary.
Porównując Beau z 2011 roku z jego następcą, zauważyłem pewne podobieństwa w ustawieniu i sposobie prowadzenia kamery. Czy również dla Ciebie stanowił on pewną inspirację?
Podobnie jak Martin Scorsese, Ari zawsze świetnie kontroluje kamerę oraz jej ruchy. To dla mnie niesamowicie fascynujące. Przychodzi do mnie z gotowymi ujęciami, które później szlifujemy i przerabiamy. Moim zadaniem jako operatora filmowego jest próba wzniesienia ich na wyższy poziom. Nie jest to łatwe zadanie, biorąc pod uwagę to, że już i tak są świetne. Myślę więc, że te podobieństwa mogły być swojego rodzaju hołdem dla jego krótkometrażówki. Szczególnie, że ujęcia do niej również zostały dokładnie rozplanowane przez Ariego.
Jak wspomniałeś, przez wiele lat znajomości z Arim nakręciliście razem kilka ciekawych krótkich metraży. Trudno nie zauważyć wpływu, jaki miały one na wasze późniejsze pełnometrażowe projekty. Jak patrzysz na nie obecnie z perspektywy czasu?
Myślę, że wszystkie z nich stanowiły dla nas świetne materiały do nauki i były bardzo pomocne w naszym rozwoju jako duetu filmowego. Każdy był na swój sposób niemożliwy do stworzenia – czy to przez budżet, czy ograniczenie czasowe – a nam zawsze jakimś cudem udawało się je zrealizować. Dzięki nim dowiedzieliśmy się wiele o naszej współpracy i o tym, co nas pasjonuje. Ja lepiej poznałem Ariego pod kątem jego estetyki, a on mógł zobaczyć, co jestem w stanie wnieść do projektu.
W którym momencie zostałeś zaangażowany do pracy nad Bo się boi? Wiedziałeś od początku, że to właśnie Ty będziesz autorem zdjęć?
Nigdy nie traktuję tego jako coś oczywistego. Szczególnie, gdy wokół jest tyle utalentowanych ludzi. Zawsze jednak mam nadzieję, że uda mi się nakręcić następny film z Arim. Już na samym początku prac nad Bo się boi wysłał mi wstępny zarys projektu i powiedział, że chce, abym to ja zajął się reżyserią obrazu. Bardzo mnie to ucieszyło.
Co czułeś, kiedy po raz pierwszy przeczytałeś scenariusz? Udało ci się go zwizualizować już na wczesnym etapie? Oglądając film, nie mogłem sobie wyobrazić, jak musiał wyglądać on na papierze.
To było straszne. Pomyślałem sobie: „Jak do diabła mamy to zrobić?”. Wszystkie te przedziwne rzeczy wydarzały się strona po stronie, a ja nie miałem pojęcia jak damy radę to nakręcić.
Co stanowiło dla Ciebie największe wyzwanie w trakcie pracy nad filmem?
Myślę, że najtrudniejsze były sceny kręcone w lesie. Był środek lata, a gęste drzewa nie przepuszczały ani jednego promienia słonecznego. Przez to wokół było bardzo ciemno, a ja musiałem wpuścić tam dużo światła, by uchwycić każdy szczegół. Nie było to łatwe.
Biorąc pod uwagę poprzednie filmy, które zrobiłeś we współpracy z Arim, odniosłem wrażenie, że w waszym najnowszym projekcie pojawiło się znacznie więcej scen kręconych na green screenie. Czy miało to wpływ na Twoją pracę? Jak bardzo różniła się ona od pracy nad Hereditary czy Midsommar?
Nie wydaje mi się, aby miało to jakiś większy wpływ. Pracując na green screenie, wciąż oświetlaliśmy go i kręciliśmy tak, jak zrobilibyśmy to gdyby ten cały świat miał tam istnieć. Potem tylko dopracowaliśmy kolory i wciąż trzymaliśmy się początkowego zamysłu.
Czy w trakcie Twojej pracy było miejsce na improwizację? Czy może każdy szczegół znalazł się na storyboardzie, a Ty starałeś się trzymać tego jak najdokładniej?
Musimy planować. Nie ma czasu na improwizację. Jest to tak ogromne przedsięwzięcie, przy którym w każdej chwili mamy tak wiele do zrobienia. Każdy dobór oświetlenia, każdy ruch i inne wymagające rzeczy są wcześniej przez nas testowane i zatwierdzane. Na koniec jedynie realizujemy je z gotową scenografią, aktorami i kostiumami.
Jak na waszą pracę wpłynął fakt, że tym razem mieliście do dyspozycji budżet znacznie większy niż przy poprzednich projektach?
Nie wpłynęło to jakoś znacząco. Scenariusz w swoim zamyśle przewyższał ten budżet. Myślę, że byliśmy nawet bardziej ściśnięci niż przy Midsommar. To zabawne, bo przy Hereditary myśleliśmy sobie: „Wow, to będzie ogromne wyzwanie. To przecież nasz pierwszy film, znacznie ambitniejszy niż te wszystkich krótkie formy, które zrobiliśmy”. Z kolei podchodząc do Midsommar, mówiliśmy: „Boże, Hereditary w porównaniu z tym było tak banalne. Jak my zrobimy ten film?”. Myśleliśmy, że nigdy nie zrobimy nic bardziej wymagającego od naszego poprzedniego filmu, aż nagle stanęliśmy przed ogromną górą, którą było Bo się boi. Do teraz nie wiem, jak to przetrwaliśmy.
Pierwsza część filmu była kręcona w Montrealu, czyli w mieście, w którym się wychowałeś. Jak czułeś się pracując „u siebie”?
W filmie było to jedynie wymyślone miasto. Z pracą tam wiąże się pewna śmieszna historia. Kiedy chodziłem do szkoły filmowej, zawsze marzyłem, żeby pracować z ludźmi z branży w Montrealu. Były to dosłownie dwie lub trzy małe grupy współpracujące z twórcami z Hollywood przy wszystkich amerykańskich filmach tam kręconych. Dostanie się do takiej ekipy było jednak prawie niemożliwe. Wracając do Montrealu w ramach prac nad Bo się boi, udało mi się ich zatrudnić. Byli zszokowani, że pracują dla francusko-kanadyjsko-polskiego operatora. Mówili: „Co jest? On mówi po francusku? Gość pochodzi stąd i jest naszym szefem?”. Musiało być to dla nich dziwne, bo zawsze stał nad nimi jakiś Amerykanin. Trochę zajęło im przyswojenie faktu, że faktycznie stamtąd pochodzę. To było świetne, móc zatrudnić tych świetnych artystów i powiedzieć sobie: „Teraz to ja mogę być ich szefem”.
Czy mógłbyś wymienić kilka inspiracji, które towarzyszyły Ci podczas realizacji filmu?
Pamiętam, że jeszcze przed przystąpieniem do pracy nad filmem Ari dał mi trzy książki. Czytałem je po nocach w trakcie, gdy pracowałem nad innym filmem. W tym momencie pamiętam tylko dwa tytuły: Odyseja Homera oraz List do ojca napisany przez Franza Kafkę. Dały mi one wgląd w niezwykły klimat świata, który Ari chciał przedstawić.
Jak myślisz, jak na film zareaguje szersza publiczność? Spodziewasz się ich zaszokować, przestraszyć, rozbawić?
Myślę, że będzie całkiem zabawnie, jest tam dużo śmiechu. Mam nadzieję, że ludzie złapią ten humor. Nie mam jednak pojęcia, czego spodziewać się po publiczności. Bo się boi to absolutnie unikalna bestia.
korekta: Kamil Walczak
Niespełniony sinolog i afrykanista. Małomiasteczkowy dyskusyjny klub filmowy zapoznał go z „Zaćmieniem” Antonioniego i pięknem Alaina Delona, po czym zaślubiny z kinem były już tylko formalnością. Miłośnik muzyki elektronicznej z rejonów Afryki Subsaharyjskiej, wszystkiego co latynoskie, a także polskiego hiphopu lat 90. i 00. Zwycięzca szkolnego etapu Olimpiady Wiedzy o Filmie (był jedyną osobą, która ją pisała).