„Beetlejuice Beetlejuice”, czyli oficjalnie witamy jesień [RECENZJA]
Od czasu powstania kultowego Soku z żuka minęło już 36 lat. Po niemal czterech dekadach Burton postanowił w końcu zabrać się za nagranie dalszej historii kręcącej się wokół tytułowego bohatera (ang. Beetlejuice). Plany na nakręcenie kolejnej części pojawiły się od razu po sukcesie pierwotnego filmu. Fabuła miała opowiadać dalszą historię rodziny Deetzów po przeprowadzce na Hawaje. Wstępny tytuł sequela brzmiał Beetlejuice Goes Hawaiian, jednak z projektu nic nie wyszło głównie przez niedostępność obsady, ale było to również motywowane skupieniem Burtona na tworzeniu kolejnych części Batmana. Ostateczna wersja, którą dostaliśmy w tym roku, zupełnie odbiega jednak od pierwszego pomysłu na sequel.
Beetlejuice Beetlejuice ponownie porywa nas w nieoczywisty świat, w którym granica między życiem a śmiercią jest cienka, jednak tym razem wszyscy bohaterowie są niemal czterdzieści lat starsi. Lydia Deetz (Winona Ryder) sama została rodzicem nastoletniej Astrid, w której rolę wciela się Jenna Ortega, a na dodatek prowadzi w telewizji własny program o duchach. Relacja matki z córką nie jest najlepsza; tak naprawdę niemal wcale nie utrzymują ze sobą kontaktu. Astrid zachowaniem przypomina swoją matkę, gdy ta była w jej wieku, na co bardzo często zwraca uwagę macocha Lydii, dobrze nam znana z pierwszej części – Delia Deetz (Catherine O’Hara). Niespodziewana śmierć ojca Lydii zmusza bohaterki do ponownego pojednania i powrotu do Winter River – miasteczka i domu, w którym zaczęły się ich przygody. Ich wizyta łączy się nie tylko z podróżą sentymentalną w głąb wspomnień, lecz także z powrotem mniej proszonego gościa…
Burton nie zabiera w sentymentalną podróż wyłącznie bohaterów, lecz także samych widzów. W filmie bardzo silnie widoczny jest powrót do jego dorobku artystycznego. Reżyser cofa się do korzeni tworząc krótką animację z plasteliny, przypominającą Miasteczko Halloween, czy też trochę nowszego Frankenweenie. Całość stylem przypomina pierwszą część filmu. Burton stara się unikać wykorzystywania CGI i gdzie tylko może używa prawdziwych rekwizytów oraz charakteryzacji, co nadaje obrazowi oldskulowego charakteru. Choć nie ukrywam, że pomimo wszystkich starań, nie udaje się mu odtworzyć dokładnie tej samej atmosfery, co parę dekad temu. Dostajemy również sekwencję nawiązującą do twórczości Mario Bavy, określanego mianem „mistrza makabry”, co idealnie wpasowuje się w całą konwencję filmu.
Dość dużą wadą sequela jest ilość zaczętych i nierozwiniętych wątków. Postać Moniki Bellucci, wokół której kręciła się promocja filmu, tak naprawdę można by było usunąć ze scenariusza i prawdopodobnie za dużo by to nie zmieniło. Sama idea jest ciekawa – Dolores jest byłą żoną Beetlejuice’a, a jednocześnie mściwą wysysaczką dusz. Jest również bezpośrednim połączeniem (szczególnie z wyglądu) Gnijącej Panny Młodej i Sally z Miasteczka Halloween. Myślałam, że dostaniemy nową, ikoniczną postać femme fatale – Dolores dosłownie pożerała dusze (a akurat w filmie jej ofiarami byli mężczyźni). Jednak zamiast soulsucking maneater dostaliśmy dość rozczarowujący wątek, który niemniej miał spory potencjał. Tak samo wygląda to w przypadku postaci granej przez Willema Dafoe – jest przyjemnym urozmaiceniem, jednak nie wprowadza nic nowego do fabuły.
Mimo ogólnego, jednak błędnego wrażenia, Sok z żuka 2 nie jest odgrzewaniem starego kotleta. Burton rozbudowuje wcześniej znane nam groteskowe realia o nowe wątki i postacie. Szczególnie skupia się na pokazaniu dotąd nieznanych zakamarków zaświata. Jednak mimo wszystko myślę, że najbardziej docenią to miłośnicy reżysera, którzy czują nostalgię wobec jego starych filmów lub też wielcy fani pierwszej części. W tle usłyszymy ponownie intro skomponowane przez Danny’ego Elfmana, czy też kultową Day-O, która w świadomości wielu jest nierozerwalnie związana z pierwszą częścią. Oczywiście soundtrack nowego filmu został wzbogacony o nowe utwory. Akcja sequela toczy się w rytmie disco. Do tej pory pod nosem nucę Tragedy w wykonaniu Bee Gees.
Jako ogromna miłośniczka twórczości Burtona nie wyszłam z seansu rozczarowana. Może było to związane z moim nastawieniem, bo wiedziałam, że aż tak dobrze nie będzie, niemniej moje fanowskie ego zostało usatysfakcjonowane. Seansowi towarzyszy duża dawka nostalgii. Może Burton ma swoje lata świetności za sobą, ale nie dostajemy kolejnego rozczarowania jak np. w przypadku Dumbo. Powinien jednak pomyśleć nad opracowaniem lepszego scenariusza, bo szczególnie tracą na tym nowowprowadzone postacie i wątki. Keaton w roli Beetlejuice’a błyszczy na ekranie. Jak zwykle uwodzi nas swoją groteskowością, lecz również widać, że aktor sam świetnie się bawi podczas wcielania się w nieprzewidywalnego demona. Catherine O’Hara również bez zarzutu radzi sobie z powrotem do roli ekscentrycznej artystki. Ryder i Ortega na ich tle wypadają dość blado, jednak jest to trochę wpisane w konwencje ich postaci. Beetlejuice Beetlejuice jest idealnym powitaniem jesieni i wejścia w halloweenową atmosferę. Zarówno pierwsza część, jak teraz druga, na stałe zagości na mojej jesieniarskiej liście. Nie idźcie do kina z wielkimi oczekiwaniami. Po prostu dajcie się porwać w fantastyczny świat wykreowany przez Burtona, a na seansie będziecie bawić się bardzo dobrze.
korekta: Daniel Łojko
Wielka fanka filmów, które otulają widzów ciepłym kocykiem i sprawiają, że wszystko wydaje się możliwe. Na co dzień robi grafiki, studiuje w Łodzi i (za) często chodzi do kina.