Klasyka z FilmawkaLato z kinem niemieckimPublicystyka

Coca Cola jest napojem socjalistycznym. Omówienie “Good bye Lenin” Wolfganga Beckera

Ludwika Sieczkowska
"Good bye Lenin!", mat. prasowe

Lenin w moim życiu pojawił się dość wcześnie. Przez lata obserwował kuchnię moich rodziców przez szybę w górnej szafce kuchennej. Mimo tego, że długo nie wiedziałam kim jest, a odpowiedzi moich rodziców na pytanie o czerwoną świeczkę w kształcie popiersia chudego mężczyzny, dostawałam skąpe i enigmatyczne (a może właśnie dlatego) dobrze zapamiętałam tę twarz. Jest ona wygrawerowana w moim mózgu: gładka, pociągła, poważna, ale z delikatnym uśmiechem i knotem na szczycie czaszki. W kolorze czerwonym, oczywiście. Nasz Lenin nigdy nie został zapalony. Nasz domowy, woskowy Lenin (udany-nieudany prezent), zginął śmiercią tragiczną w poranek mojej pierwszej komunii świętej, gdy szafki kuchenne odpadły od ścian, a wódz światowej rewolucji roztrzaskał się na pomarańczowych kafelkach podłogowych. Jednak zdołał zaistnieć w mojej psychice do tego stopnia, że nie jestem w stanie przejść koło żadnego z jego wizerunków bez lekkiej nostalgii.


Tekst powstał z okazji odbywającego się w Kinie Muranów “Lata z kinem niemieckim”, które potrwa do 24 września.

Good bye Lenin! to cudowny film. Prawdopodobnie najlepszy i najprzyjemniejszy film jaki widziałam w tym miesiącu. Przyznam, że jednym z powodów, dla których zainteresowałam się tym filmem, jest tytułowy Lenin. Jednak film z jego rewolucyjnym pseudonimem w tytule okazał się czymś zupełnie innym niż się spodziewałam.

Nie jest to pomnik socjalizmu w Niemczech, nie jest to też próba kompletnej krytyki systemu i ludzi, którzy w niego wierzyli. Jest to swego rodzaju pocztówka z NRD i podsumowanie 40-lat tego państwa. Jako osoba urodzona na początku nowego millenium, nie pamiętam lat PRL, kartek i kolejek. Nie usłyszałam aktorki Joanny Szczepkowskiej mówiącej w Dzienniku Telewizyjnym: “Proszę Państwa, 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm”. Komunizm w moim życiu jest jedynie wspomnieniem w historii moich rodziców (“za moich czasów…”, “gdy byłem w twoim wieku…”), jest wzmianką na lekcjach historii. Czymś, co się wydarzyło niedawno, a jednak tak dawno temu, że ten świat jest nie moim światem. Jednak to mi nie przeszkadzało w oglądaniu tego filmu.

“Good bye Lenin!”, mat prasowe

Good bye Lenin! wspomina NRD i komunizm na modłę niemiecką. Reżyser Wolfgang Becker przedstawił nam historię rodziny Kernerów z NRD, akcja dzieje się w pierwszych miesiącach po upadku muru berlińskiego. Christiane (grana przez cudowną Katrin Saß) przez lata była aktywną działaczką partii, wierzącą w obietnice i możliwości socjalizmu oraz samotną matką Alexandra i Ariane. Kobieta jednak zapada w śpiączkę, gdy się budzi po ośmiu miesiącach snu, mur berliński już został zburzony, a Niemcy zostały zjednoczone. Lekarz kobiety uważa, że wiadomość o upadku systemu, w obrębie którego Christiane zbudowała sobie życie, może doprowadzić ją do kolejnego zawału. Alex (w tej roli niezwykły Daniel Brühl), który jako dziecko marzył o karierze kosmonauty, a teraz profesjonalnie montuje telewizję kablową, wymyśla jedyny – jego zdaniem – sensowny plan: musi stworzyć iluzję, kłamać, że NRD nadal istnieje, by uchronić od śmierci swoją matkę. Okazuje się to nie lada wyzwaniem, ze względu na to że świat Niemców Wschodnich z dnia na dzień staje się coraz bardziej kapitalistyczny: na półkach sklepowych znane produkty spożywcze NRD zostają zamienione zagraniczne, a wyklęta wcześniej Coca Cola, jest reklamowana na każdym budynku. 

Może was to zdziwić, ale film w niezwykle zabawny i lekki sposób przedstawia dramatyczną historię rodziny Kernerów, powodując że widz nie może oderwać wzroku od skansenu socjalistycznego państwa, jaki został stworzony w niewielkim mieszkaniu w Berlinie.

Nie będę ukrywać, że jestem prawdopodobnie jedną z ostatnich osób po których można byłoby się spodziewać zainteresowania filmem niemieckim: nigdy nie uczyłam się języka niemieckiego, a w Niemczech byłam przejazdem wiele lat temu. Nie nazwałabym się też fanką kina niemieckiego. Nie dlatego, że nie lubię, a dlatego że go nie znam. Niemieckojęzyczne produkcje, jakie pamiętam że widziałam mogłabym spokojnie policzyć na palcach jednej ręki. Ten film jednak zmienił wszystko.Zmienił to jak patrzę na kino niemieckie i sprawił, że mam ochotę obejrzeć więcej, więcej i jeszcze więcej. Historia miłości syna do matki sprawiła, że mam ochotę zwiedzić ten już niekomunistyczny Berlin lub spojrzeć w nocne niebo. W niebo nad Berlinem.

Ocena

8 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.