Berlinale 2023. Recenzujemy The Beast in the Jungle


Berlinale to jeden z najważniejszych europejskich festiwali, ale chyba jedyny, w którym dość jednoznacznie można powiedzieć, że uczestnictwo w konkursie głównym jest dużo bardziej ryzykowne od oglądania sekcji pobocznych takich jak Panorama. Mówię to wystawiając filmowi La Bete dans la jungle najniższą możliwą ocenę i traktując go jako klasyczny wyjątek od historycznie ukształtowanej reguły.
Patric Chiha zabiera nas w podróż po świecie paryskiego klubu (do pewnego momentu pozostaje on nienazwany), w którym to po latach spotykają się May (zjawiskowa Anais Demoustier) i John (Tom Mercier). On, dziesięć lat wcześniej, zdradził jej pewną tajemnicę. Zapowiedział, że coś ma się wydarzyć. Coś, co zmieni ich życie na zawsze. Co? Nie do końca wiadomo. Co więcej, ja na przykład nie wiem do teraz, a wydaje mi się, że oglądałem film względnie uważnie. Bo albo odpowiedź jest tak błaha jak śmierć czy samotność, co dopełniałoby klęski tego nieznośnie irytującego filmu, albo jest zdecydowanie bardziej skomplikowania, co z kolei nie ułatwia jego zrozumienia.
Bez znaczenia czy zdecydujemy się na interpretację pierwszą, czy na drugą, nie pomoże to nam w dobrym odbiorze tego filmu, który marnuje szansę wypracowywaną przez otwierający kwadrans opowieści. Wtedy na ekranie jest tyle energii, tak dużo dobrej muzyki, że myślałem sobie, iż zaraz „wjedzie” nam ten bad (a może i dla widzów good) trip z Climax Gaspara Noe i że w tym kierunku pójdą myśli Patrica Chiha – kierunku jakże ryzykownym, ale filmowo fascynującym i zaraźliwym. Niestety przeliczyłem się. Po rewelacyjnych 15 minutach, bardzo szybko z ekranu znika energia, którą zastępują senne, bardzo powolne wizje rozwijającej się, choć całkowicie pozbawionej chemii relacji pomiędzy May i Johnem. W tle, której patrzymy też na zmieniający się świat – prezydenturę Mitteranda, epidemię AIDS, w końcu 11.września. Innymi słowy: Chiha opowiada małą historię, z perspektywy wielkiego świata, ale ani w jednym, ani w drugim kontekście nie sięga głęboko, prześlizga się po temacie i pozostaje wręcz niezainteresowany interesującym rozwiązaniem historii. Zarówno relacja z pierwszego planu, jak i wydarzenia z tła są tutaj potraktowane w najgorszy sposób – jako pretekst do pretensjonalnie prowadzonej narracji reżysera, który nie ma pomysłu ani na swoich bohaterów, ani na opowieść.
Dlatego właśnie w pewnym momencie przechodzi w klasyczny dla najgorszego Malicka tryb szeptany, w którym o dialogach można zapomnieć, bo ich nie ma, albo chciałoby się zapomnieć, bo są tak pretensjonalne i wymuszone. Takim trybem można byłoby przykryć brak chemii pomiędzy bohaterami, ale trzeba byłoby zupełnie nie pozwolić im na mówienie – tak jednak się nie dzieje. Zarówno May, jak i John, mają sobie dużo do powiedzenia, niestety nie za bardzo wiadomo na jaki temat. Można odnieść wrażenie, że rozmawiają niejako obok siebie, nie uczestnicząc w tej samej dyskusji. Jeszcze większy problem ujawnia się w zderzeniu fantastycznej Anais Demoustier i absolutnie nie-fantastycznego Toma Merciera. Ona – najlepszy, jedyny dobry punkt programu – jest charyzmatyczna, zdecydowana, z łatwością „zjada” całą uwagę widza. On nawet się o to nie stara, jest taki drewniakiem, że naprawdę trudno sobie wyobrazić sytuację, w której z castingu wybrano by gorszego aktora. Ze znanych twarzy na ekranie zobaczycie jeszcze demoniczną selekcjonerkę klubu w osobie ukochanej aktorki francuskiego neobaroku czyli Beatrice Dalle – ona nie pomoga ani filmowi, ani swojej karierze, bo po Lux Aeternie wygląda na to, że wpadła w szufladę, której na imię „przerysowanie”.
La Bete dans la jungle nie jest filmem ani wystarczająco szalonym, ani z jakąś błyskotliwą refleksją na temat czasów, o których opowiada. Mamy do czynienia z kinem jednoznacznie nieudanym, zrobionym zupełnie na pół gwizdka, z którego szybko ulatuje energia i które za wysoko stawia na początku poprzeczkę, żeby ją później przeskoczyć. Wszystkim, którzy jeszcze czekają na berliński seans tego filmu proponuję przeskoczyć tę pozycję w programie.