FestiwaleFilmyRecenzje

Znakomita rola Brendana Frasera. Recenzujemy “Wieloryba”.

Maciej Stasierski
fot. "Wieloryb" / mat. prasowe AFF

Wiesz, że jesteś poddany manipulacji, ale wchodzisz w to całym sobą. Wiesz, że ktoś chce, byś w danym momencie płakał i rzeczywiście zalewasz się łzami, bez kontroli. Wiesz, że ta metafora jest kreślona grubą kreską i w ogóle Ci to nie przeszkadza. Dlaczego? Bo orientujesz się, że ta cała machina filmowego manipulowania Tobą jest skonstruowana z wielkim kunsztem. Stworzył ją filmowiec o nieprawdopodobnej świadomości własnego talentu, udostępniając przestrzeń współczesnego kina ukochanemu aktorowi okresu mojego filmowego dojrzewania, by zagrał jedną z najwspanialszych męskich ról dekady. I wybaczasz absolutnie wszystko. Jako i ja wybaczam Wielorybowi.

Z Darrenem Aronofsky’m od zawsze miałem trudną relację. Niektóre jego grafomańsko-biblijne projekty są dla mnie nieoglądalne. Niektóre, te bardziej ludzkie, przepełnione humanizmem, jak Czarny łabędź czy Zapaśnik, były mi tak bliskie, że wracałem do nich nieraz. Tak samo będzie z Wielorybem, gdyż Aronofsky jawi się w nim jako twórca, który przy swym wielkim ego, przypomina sobie, że kiedyś bywał najbardziej ekscytującym reżyserem Hollywood, wraz ze swoją oryginalną poetyką autorską. A jedną z jej cech, było usuwanie się w cień by pozostawić przestrzeń swym bohaterom. 

Bohaterem Aronofsky’ego jest nauczyciel Charlie, który ma problemy z poruszaniem, nie wychodzi z domu. Jedyną osobą, która wie o tym jak poważny jest jego stan, jest pielęgniarka Liz (rewelacyjna rola Hong Chau), regularnie go odwiedzająca. Wchodzimy w jego świat, a wraz z nami dołączają nowe osoby – misjonarz Thomas, wiele lat niewidziana córka Ellie (Sadie Sink) i była żona Mary. Pomysł na rozwój postaci Charliego jest prosty – obserwujemy jego życie na przestrzeni jednego (niepełnego) tygodnia, w którym jego stan pogarsza się do tego stopnia, że może umrzeć w każdej chwili. Być może właśnie dlatego postanawia ponownie nawiązać relację z córką, z którą nie miał kontaktu przez ponad 8 lat. 

Aronofsky nie byłby sobą, gdyby nie wpisał w tę historię motywów religijnych – tutaj jednak, w przeciwieństwie do Mother!, jest w tym szczery, niepretensjonalny i w całości transparentny. Wykorzystuje postać misjonarza do wzbogacenia opowieści o Charlie’m, pokazania kolejnych strony jego osobowości. O takim podejściu świadczyć musi chociażby to, że to właśnie Thomas opowiada tutaj najgorsze brednie, jego wypowiedzi to właściwie same komunały o zbawieniu i ratunku dla duszy. Charlie doskonale wie, jakie bzdury powtarza jego nowy znajomy i dlatego z miejsca je odrzuca. Aronofsky robi podobnie, rozumie i czuje kłamstwo, ale w finale nie potrafi się oprzeć swojej artystycznej pretensji. I dlatego ta ostatnia scena pewnie wielu odrzuci. Ja ją kupuję, ale zrozumiem wątpliwości.

Poza Aronofskym, gwarantem jakości Wieloryba jest Brendan Fraser – cóż to jest za kreacja! Aktor, którego kojarzycie pewnie raczej z komedią czy moją ukochaną “Mumią”, daje rolę, o której nigdy nie zapomnę. Zresztą, zapewne nikt kto ją obejrzy, nie będzie w stanie tego zrobić. Fraser jest idealny w roli samotnego, pogodzonego ze swoim losem, piekielnie inteligentnego Charliego, który patrzy na świat (albo może bardziej na swoją córkę) optymistycznie i z nadzieją, szukając wciąż inspiracji i prawdy. Zdziwię się, jeśli Fraser nie dostanie za tę rolę Oscara, bo jest to szczyt aktorskich możliwości, jakie można obejrzeć w kinie. 

Zdziwię się też, jeśli przynajmniej jedna z partnerujących mu na ekranie pań również nie zostanie przez Akademię wyróżniona. Ja optowałbym za Hong Chau, która na przestrzeni kilku scen potrafiła zbudować niezwykle złożony obraz kobiety, która chce pomóc, ale jednocześnie jej postawa do pewnego stopnia wynika z jej ego – Liz uważa, że tylko ona może pomóc. Co nie jest do końca prawdą. Chau już kilka lat temu za Pomniejszenie otarła się o nominację oscarową – w tym roku powinna się załapać do piątki.

Wieloryb, jak wspomniałem na początku, jest manipulacją, szantażem emocjonalnym, teatrem na ekranie. Jest też przy tym filmem, który wycisnął ze mnie pokłady empatii, o które nie posądzałbym się. I przez to nie mogę go wyrzucić z głowy i z serca, i zapewne przez wiele miesięcy nie będę chciał tego zrobić. Po to właśnie chodzę do kina – żeby poczuć emocje, czasem zupełnie odległe i zaskakujące. Ten film to jedna wielka emocja, za którą Aronofsky’emu i Fraserowi dziękuję! 

Ocena

9 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.