FelietonyPublicystykaSeriale

Czy każdy ma swoją „Girls’ era”? O tym, jak odnaleźć siebie w serialu HBO [FELIETON]

Jakub Nowociński
Dziewczyny / Materiały prasowe HBO

Jakiś czas temu, spóźniony kilka dobrych lat, sięgnąłem po serial Dziewczyny. Zawsze obawiałem się tego seansu, ale uznałem, że nadszedł najwyższy czas. Nagle zaczęli oglądać go również moi znajomi, od których dostawałem wiadomości, jak bardzo utożsamiają się z bohaterkami (oraz jak bardzo ich nienawidzą). Dziwnym trafem osoby, które obserwuję na Instagramie również zaczęły brać udział w tym spisku i masowo dodawały stories, że rozemocjonowane oglądają serial (oczywiście obowiązkowo okraszone laughing crying emoji). Istne Girls’ world domination, sześć lat po emisji finałowego odcinka. Miałem nieodparte wrażenie, że serial jest nie tylko na nowo odkrywany, głównie przez generację Z, ale rezonuje z nową widownią i oddziałuje na nią tak, jak wcześniej oddziaływał na millenialsów – przynajmniej tę część, która nie czuła się przez niego dogłębnie urażona. Czy młodsze pokolenie, w czasach powszechnej politycznej poprawności, ma szansę spojrzeć na Dziewczyny nieco przychylniej niż jego poprzednicy ponad dekadę temu?

Dziewczyny to stworzony przez Lenę Dunham (która zagrała w nim również główną rolę) i wyprodukowany przez HBO serial o czterech mieszkankach Nowego Jorku, które opornie wkraczają w dorosłość. Hannah, Marnie (grana przez Allison Williams), Jessa (Jemima Kirke) i Shoshanna (Zosia Mamet) mają około dwudziestu pięciu lat, większość z nich jest świeżo po ukończeniu studiów i do tej pory wiodły beztroskie życie w metropolii, razem z którą nie potrafiły zaznać snu. Kiedy stają przed poważnymi życiowymi decyzjami, okazuje się, że ich cele są coraz bardziej nieosiągalne, a tożsamość – nieodkryta. 

Od pierwszych scen pojawiło się u mnie wrażenie, że Lena Dunham ma się za antropolożkę, specjalizującą się w dziedzinie gatunku millenialistycznego. Nie ma w tym jednak nuty pretensji, oceny, przemądrzałych tonów czy kaznodziejstwa; zwyczajne stanięcie przed lustrem, obnażenie się przed samą sobą i pogodzenie się z ujrzaną wersją człowieka. Jej postać, Hannah Horvath, wydaje się szalenie autobiograficzna. Chce być (a raczej wydaje się jej, że już jest) pisarką, która w przebłysku swojego geniuszu stanie się głosem swojego pokolenia (lub jak sama mówi – głosem jakiegoś pokolenia). To nietypowa protagonistka – pełna sprzeczności, egoistyczna, impulsywna, non stop powtarzająca te same błędy, nierozważnie krzywdząca swoich bliskich. Uosobienie chaosu. Na każdy temat ma najwięcej do powiedzenia i wiecznie pragnie być w centrum uwagi, przez co często wywołuje w widzu irytację, a momentami nawet nienawiść. Nie sprawia to jednak, że odrzucamy Hannah. Przyjmujemy ją ze wszystkimi jej wzlotami i upadkami, mimo że nie zawsze łatwo jest jej kibicować. I tu wyłania się fraza przewodnia, nieprzerwanie towarzysząca mi podczas seansu: love-hate relationship.

Dziewczyny / mat. prasowe HBO

Tak samo kompleksowymi, trudnymi do zrozumienia postaciami są przyjaciółki Hannah. Producentka serialu, Jenni Konner, wyznała, że Lena poszła do siedziby HBO i powiedziała: „nie widzę siebie ani moich przyjaciół reprezentowanych w telewizji”. Więc sama stworzyła sobie taką reprezentację. Marnie sprawia wrażenie rozsądnej i uporządkowanej. W rzeczywistości nie wie, jak być dobrą przyjaciółką, ani w którym momencie samozwańcza racjonalność zamienia się w arogancję i bezczelność. Jessa to uduchowiony kolorowy ptak – w tym, co nazywa wolnością, wkrótce odnajduje swoje więzienie, a jej niezabliźnione rany krzywdzą rykoszetem wszystkich, którzy znajdują się akurat w zasięgu ręki. Shoshanna to neurotyczka, dla której wszystko może stać się przedmiotem fiksacji. Surowa wobec siebie i jeszcze bardziej wobec innych, nikomu nie szczędzi przykrych słów. Każda z nich jest inna, ale wszystkie – tak samo narcystyczne.

Co ważne, ich postrzeganie samych siebie jest dogłębnie zniekształcone; deformacje te nie umykają jednak widzowi, który nie waha się poddać je bezlitosnej krytyce. Wszystkie te niedoskonałości są na tyle unikalne, na ile uniwersalne. W popełnianych przez nie błędach możemy zobaczyć lustrzane odbicie. Bo kto z nas nie podejmował tak samo złych, nieprzemyślanych decyzji, nie wpadał w tak samo okropne związki, nie doznawał tak samo przygniatających trudów wchodzenia w dorosłość i odnajdywania siebie samego w świecie?

Serial w swoim czasie wywołał lawinę krytyki. Z wyżej wymienionymi tezami, kilka miesięcy po obejrzeniu finałowego sezonu, popadam zapewne w pochopne, dalekosiężne wnioski, szukając genezy tej ofensywy. Być może to przez wstyd związany z reprezentacją własnej charakterologii w postaciach, których, mówiąc delikatnie, nawet nie do końca lubimy? Użycie słów „zbyt prawdziwe” nie jest w stu procentach precyzyjne – są one za mało odrealnione. W końcu widzowie seriali są przyzwyczajeni do wyprasowanych postaci. Dziewczyny, które zobaczyliśmy na ekranie, zniesmaczyły widownię; były wulgarne, niesubordynowane, nietaktowne i emanujące niewpisującym się w kanony seksapilem. Mające swoje zdanie i wyrażające silne opinie. Wykraczały poza przestarzałe paradygmaty i żyły na własnych zasadach. Często bywały pretensjonalne i zadzierały nosa. Lena Dunham dzielnie zwalczała terror bohaterek ówczesnych seriali – bogatych, „przyjemnych dla oka”, sympatycznych damulek w opałach, hermetycznie zapakowanych w sukienki w rozmiarze 34. 

I żeby nie było, nie mam nic do szczupłych, sympatycznych damulek w opałach. Nie da się jednak nie odnieść wrażenia, że jest to przyczyna wściekłości części widzów – tytułowe dziewczyny reprezentowały zbyt wiele wad, które widzimy w samych sobie, a za mało cech, które są jedynie w zasięgu naszych pragnień. Brzmi to jakby serial był hipernaturalistyczny, co nie jest do końca prawdą; to wciąż świetnie napisana, błyskotliwa komedia, dostarczająca masę rozrywki. Satyra, której bolączką jest dosłowna interpretacja. Jej sensu należało szukać głębiej, ale nie wprost. Jak każda dobra komedia, pod warstwą śmiechu skrywa bowiem pokłady emocji i gorzką prawdę o życiu. Nawet gdy postacie są przerysowane i karykaturalne, widzimy w nich autentyzm. I tak, zachowania bohaterek były nieprzerwanie pod ostrzałem dosłownego postrzegania. Non stop oscylowały między zbyt feministycznymi a za mało feministycznymi; były zbyt wyuzdane, a za chwilę za mało seksowne; mające kontrolę nad swoim ciałem i tożsamością, a w tym samym czasie „zbyt wyzwolone”. Za bardzo ludzkie, a jednocześnie wciąż za mało relatable i frustrująco uprzywilejowane. Nawet (a być może szczególnie) w momentach, gdy były zabawne, wrażliwy widz mógł poczuć się urażony – i to bez żadnych ostrzeżeń w postaci trigger warnings

Dziewczyny / mat. prasowe HBO

Interesujące jest porównywanie Dziewczyn do Seksu w wielkim mieście. Szukanie paraleli między dwiema produkcjami HBO to zjawisko nieuniknione i jak najbardziej zasadna intuicja. Cztery nowojorczanki wchodzące w dorosłość i ich zabawne perypetie są tematem obu seriali, jednak nie mogły być przedstawione w bardziej kontrastujący ze sobą sposób. Bohaterki mają więcej różnic niż podobieństw; mają inne cele, zainteresowania, reprezentują diametralnie różne podejście do życia. Czy widzowie z najntisów i wczesnych lat dwutysięcznych bardziej utożsamiali się z Carrie, Mirandą, Samanthą i Charlotte niż młodsze pokolenia z Hannah, Marnie, Jessą i Shoshanną? W końcu ludzie w dalszym ciągu kochają zabawę, w której zgadują, którą postać z Seksu… reprezentują. Non stop słyszę i widzę na social mediach, że ktoś wkracza w swoją Carrie Bradshaw/Samantha Jones era. Nigdy nie spotkałem się z bliźniaczymi deklaracjami z udziałem bohaterek Girls. Dlaczego? Po prostu nikt nie chce nimi być.

Utożsamianie się z bohaterkami Seksu w wielkim mieście zdaje się wymagać dużo więcej wysiłku – idealizowania codziennych czynności, afirmowania, szczypty samouwielbienia, garści hedonizmu, niekiedy też grubego portfela. Chyba że ktoś faktycznie pisze do autorskiej kolumny w znanym nowojorskim magazynie, a jego twarz widnieje na Times Square. Niewiele z nas trzyma w piekarniku sukienki oraz codziennie spotyka się ze swoimi przyjaciółkami na brunch popijany cosmopolitanem, aby poplotkować i pogadać o butach. Żebyście nie pomyśleli – kocham to wszystko w Seksie… i w żaden sposób nie staram się mu umniejszyć. Też uwielbiam mówić, że zaczynam swoją Carrie Bradshaw era przy każdym najmniejszym niepowodzeniu. Utożsamianie się z nią zapewnia radość, frywolność i motywuje do czerpania z życia; przyznanie, że widzi się siebie w Hannah Horvath nie jest już tak przyjemne. 

Prawdziwa czy nie, rozumiem, że wizja millenialsów z Dziewczyn mogła być krzywdząca dla tego pokolenia. W końcu stereotypowy członek generacji Y jest leniwy, zuchwały i uważa, że wszystko mu się w życiu należy. Serial nie przełamywał tego sposobu myślenia, a raczej go pogłębiał i był w tej kwestii bezwzględny. Młodzi mieszkańcy Nowego Jorku zapewne musieli tłumaczyć się swoim rodzicom, że wcale nie uprawiają seksu bez zabezpieczenia z nieznajomymi za śmietnikiem w ciemnym zaułku (trochę przesadziłem, w serialu nie było sceny za śmietnikiem), a ich szef nie płaci im za wciąganie koksu w ramach zakresu obowiązków. Gen Z może mieć luźniejsze podejście do tego tematu – akcja toczy się dobre kilka lat przed ich studenckimi latami, dzięki czemu podchodzą do bohaterów z większym dystansem i otwartością. Nie czują się atakowani, przez co mają większą przestrzeń do empatyzowania z postaciami. Serial odzwierciedla ich cechy jedynie w uniwersalny sposób, a nie taki, który grozi wywołaniem zjawiska zagrożenia stereotypem.

Co więcej, Lena Dunham nie obawiała się podejmowania kontrowersyjnych tematów czy szeroko pojętych tabu, dla niektórych prowokacyjnych, a wręcz gorszących. Problemy psychiczne, aborcja, choroby weneryczne, narkotyki czy molestowanie seksualne to tematy obecne w serialu. Nie dość, że się o tym mówiło, w sposób szczery do bólu, to – szok! – potrafiło się z tego żartować. Twórcy nie trzęśli się w obezwładniającym strachu na myśl o poprawności politycznej. To cięty, niepozostawiający na nikim suchej nitki humor, którego często brakuje mi we współczesnych produkcjach, ale jednocześnie może być elementem nie do przeskoczenia dla potencjalnej nowej widowni.

Sporą burzę wokół serialu wywoływały również liczne sceny seksu; pozbawione upiększania, wręcz z celowo uwydatnioną brzydotą i surowością. I bądźmy ze sobą szczerzy – prawdziwemu stosunkowi bardzo blisko do wizji Dunham. Związek Hannah i jej przez dłuższy czas nieokreślonego dokładniej partnera Adama (w tej roli Adam Driver) jest przedstawiony z rozbrajającą szczerością; z każdym zająknięciem się, chrząknięciem, westchnieniem, krzykiem, grymasem. Totalnie pozbawiony wstydu przed pokazaniem określonej emocji czy części ciała, niezgrabnie wystającej spod kołdry. Jest to ogromną mocą serialu – brak lęku przed postawieniem swoich bohaterów w trudnych, często nawet upokarzających sytuacjach, ale zawsze tam, gdzie wydaje się to potrzebne (w przeciwieństwie do jednej z najnowszych produkcji HBO Max). Widz ma czuć dyskomfort razem z nimi. Takie w końcu jest życie.

Dziewczyny / mat. prasowe HBO

Bohaterki Dziewczyn stanęły w ogniu krytyki za pochodzenie z uprzywilejowanych grup, a w tym samym czasie ich odtwórczynie mierzyły się z oskarżeniami o nepotyzm. Każda z czterech głównych aktorek miała co najmniej jednego krewnego pracującego w mediach lub sztuce. Nie jest to odosobniony przypadek pojmowania i interpretowania serialu przez pryzmat tworzących go osób. Lena Dunham przez lata musiała walczyć z mizoginistyczną oceną swojej pracy, związaną między innymi ze swoim wizerunkiem i cielesnością. „Są ludzie, którzy nie chcą oglądać ciał takich jak moje lub ciał takich jak ich własne – powiedziała. – Nawet świetne recenzje będą opisywały mnie w sposób: pucołowata, korpulentna, z nadwagą. Czasami zastanawiam się, dlaczego zrobiłam z siebie królika doświadczalnego?”. 

Dunham miała przechlapane od samego początku jako aktywistka ruchów feministycznych, dzielnie walcząca z patriarchatem i zabierająca głos w słusznej sprawie. W trakcie emisji piątego sezonu Dziewczyn popierała kampanię prezydencką Hillary Clinton, co nie spodobało się konserwatystom. Twórczyni serialu dostawała liczne groźby zarówno w internecie, jak i poza nim. Raz otrzymała plan swojego apartamentu z dopiskiem: „wiem, gdzie jest twoja sypialnia”. Opowiedziała o tym w wywiadzie dla „Vanity Fair”, w którego dalszej części wyznała, że negatywny odbiór serialu sprawił, że straciła przyjemność i gratyfikację związaną z pisaniem. Po zakończeniu Girls dążyła do odzyskania zaginionej radości. Nie była to prosta droga; trafiła na odwyk, gdzie leczyła się z uzależnienia od antydepresantów. 

Jak bardzo nie chciałbym uniknąć tego nieprzyjemnego tematu, trzeba podjąć kwestię kontrowersji związanych z Dunham, które z pewnością istotnie wpłynęły na postrzeganie Dziewczyn. W wydanej w 2014 roku książce Not That Kind of Girl opisała sytuację z dzieciństwa, gdy jako siedmioletnia dziewczynka, odkrywająca swoją fizyczność i seksualność, postanowiła „otworzyć na oścież” waginę swojej jednorocznej siostry. Autorka uznała, że jest to zabawna anegdotka. Mimo, że bronili ją seksuolodzy, zaznaczając, że była jedynie nieświadomym dzieckiem, a także sama siostra, Grace Dunham, historia odbiła się sporym echem i pozostawiła piętno na jej wizerunku.

W listopadzie 2017 roku aktorka Aurora Perrineau oskarżyła scenarzystę Dziewczyn, Murraya Millera, o molestowanie seksualne. Miało to wydarzyć się w 2012 roku, gdy miała zaledwie siedemnaście lat. Dunham, wraz z jednym z showrunnerów serialu, wydała wtedy oświadczenie broniące Millera: „podczas gdy naszym pierwszym odruchem jest wysłuchanie historii każdej kobiety, nasza wiedza na temat sytuacji Murraya daje nam pewność, że niestety to oskarżenie jest jednym z trzech procent przypadków napaści, które są błędnie zgłaszane każdego roku. Szkoda dodawać do tej liczby, ponieważ kobiety spoza Hollywood wciąż walczą o to, by im uwierzyć. Stoimy po stronie Murraya i to wszystko, co powiemy w tej sprawie”. W internecie (słusznie) zawrzało, co skłoniło Dunham do przeprosin za swoją wypowiedź; scenarzystka uznała, że kwestionowanie słów domniemanej ofiary jest nieodpowiednie i krzywdzące wobec szerszego grona kobiet.

Lenie zarzucano również brak reprezentacji ludzi o kolorze skóry innym niż biały w Dziewczynach. W wywiadzie dla programu radiowego The Breakfast Club przyznała, że zarzuty te były uzasadnione. Jej ignorancja wynikała z faktu, że pisała z własnego doświadczenia, a historie i walki women of colour nie były jej znajome; kobiety te muszą mierzyć się z problemami, z którymi białe osoby nie mają styczności. Co prawda Dunham zabrała głos w sprawie i podeszła do tego z pokorą, jednak nie jest tajemnicą, że zrobiła to wyłącznie ze względu na spadającą na nią krytykę.

Dziewczyny / mat. prasowe HBO

Podsumowując, Dziewczyny to prawdziwa mieszanka wybuchowa: piękna i okrutności, radości i smutku, szczerości i brutalności, ciepła i chłodu, niuansowania i walenia prosto w twarz. Kłuje, boli, wywołuje odczuwalny fizycznie dyskomfort, jak wiele aspektów życia. Trudno mi zrozumieć, czym był ten serial dla osób, które zasiadały do niego przed telewizorami w 2012 roku, wyczekując z niecierpliwością każdego nowego odcinka (lub natrafiając na niego przypadkiem, bawiąc się pilotem). W 2023 serial może być zarówno czymś więcej, jak i czymś mniej. Wiem jednak jedno – Lena Dunham nie była jedynie głosem swojej generacji. Jej prawda jest wielowymiarowa, uniwersalna i międzypokoleniowa.


korekta: Ula Margas

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

Seks w wielkim mieście, Fleabag, Frances Ha

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.