„Omen: Początek” – diabelnie dobry debiut
Gdyby ustanowić nieświętą trójcę horroru spirytualistycznego, to pewnie mało kto by oponował przed zestawieniem: Dziecko Rosemary, Egzorcysta i Omen. Każdy z tych filmów zapisał się w historii kina oraz gatunku, a także o każdym z nich krążą różne opowieści związane z ich powstawaniem oraz niepokojącymi okolicznościami, mającymi miejsce na planach filmowych. To też filmy, które zgarnęły łącznie cztery Oscary! Dzisiaj raczej nie do pomyślenia, patrząc na wybory Amerykańskiej Akademi Filmoweji. Ponadto filmy Friedkina oraz Donnera doczekały się kilku kontynuacji, które były bądź to lepsze, bądź to gorsze. Teraz dostaliśmy Omen: Początek.
W erze różnorakich sequeli, requeli, rebootów po 48 latach przyszedł czas na prequel Omenu, a więc filmu, który – wydawałoby się – nie potrzebuje takiego powrotu. Był remake w 2006 roku, który ludzi nie porwał, ale to nie zraziło Arkashy Stevenson. Ambitna reżyserka postanowiła przedstawić historię narodzin Antychrysta, który zmienił w piekło życie ambasadora Roberta Thorna i jego żony Katherine. Reżyserka już w scenie otwierającej film przedstawia łącznika między jej filmem a oryginałem Donnera – ojca Brennana, w którego wcielił się klon Patricka Troughtona, Ralph Ineson. Jest w tej scenie inny hołd dla Omenu, ale to lepiej samemu rozpoznać i uśmiechnąć się pod nosem niczym Charles Dance.
Następnie przenosimy do słonecznego Rzymu roku 1971 roku, który witamy wraz z Margaret (Nell Tiger Free). Dziewczyna jest przed złożeniem ślubów zakonnych i służy w sierocińcu, w którym dogląda młodszych i starszych dziewczynek. Wraz z bohaterką poznajemy zasady rządzące przybytkiem, dowiaduje się kto i za co może trafić do „złego pokoju”, a to wszystko w towarzystwie podejrzanej siostry Silvy (Sônia Braga) oraz kardynała Lawrence’a (Bill Nighy). Margaret zauważa pewne znaki, które wywołują u niej podejrzenia, ale Stevenson nie spieszy się, nie uderza widza jumpscare’ami, a skupia się na budowaniu atmosfery i ukazywaniu niepokojących symboli oraz obrazów, żeby z czasem coraz mocniej dokręcać śrubę i testować widza.
To właśnie wyczucie reżyserki w budowaniu napięcia oraz ogrywaniu różnych, wydawałoby się zgranych, motywów ukazuje jej niezwykły talent, a mowa przecież o jej pełnometrażowym debiucie. Weźmy dwie zupełnie przeciwstawne sceny. W pierwszej Margaret z wyzwoloną koleżanką, także przed ślubami, wychodzi do baru. Rozmowa bohaterki z chłopakiem i ich zmysłowy taniec skąpany w stroboskopowym świetle przywodzi na myśl sundance’owe kino. Za to w drugiej scenie są pełne bólu i napięcia ujęcia porodów, w których przesiąknięta cierpieniem twarz bohaterki kontrastuje z postronnymi osobami oraz ich kamiennym spokojem. To nieprzyjemne, budzące dyskomfort i krwawe sceny, które co bardziej wrażliwych widzów mogą odrzucić. „Dar życia bywa czasem paskudny” – kwituje to z nieśmiałym uśmiechem kardynał Lawrence, pocieszając zszokowaną Margaret.
Stevenson z niezwykłą gracją zagęszcza atmosferę, czerpiąc od wspomnianych wyżej Polańskiego, Friedkina, Donnera czy też Andrzeja Żuławskiego, Daria Argenta, a można nawet doszukać się powidoków z Matki Joanny od Aniołów czy szerzej – Diabłach z Loudun Huxleya. Jednocześnie nie są to zapychacze, a oddanie hołdu poprzednikom, gdyż reżyserka opowiada samodzielną historię, która fantastycznie uzupełnia i rozwija oryginał z 1976 roku. Chociaż akcja filmu Omen: Początek dzieje się w latach 70., to kwestie sekularyzacji, odchodzenia młodych od Kościoła katolickiego są ciągle aktualne. To, w połączeniu z tematami dotyczącymi wykorzystywania dzieci przez duchownych, roli kobiet we współczesnym społeczeństwie, sprawia, że nowy Omen poza pulpową wizją Kościoła porusza wątki, które klasyfikują go jako elevated bądź post horror.
Oddzielnych kilka słów uznania należy się Nell Tiger Free, która w roli Margaret wygrywa wszystko. Dosłownie. Od początkowego zagubienia w Wiecznym Mieście, po napady szału i przerażenia, żeby niejako złożyć własny hołd Isabelle Adjani z Opętania w krótkim, ale doskonałym mastershocie w obiektywie kamery Aarona Mortona oraz przy akompaniamencie znakomitej muzyki Marka Korvena. Kompozytor czerpie z oryginału, ale jednocześnie tworzy tak niepokojący utwór jak np. Demon Dance (piszę te słowa, słuchając właśnie tego kawałka, i ciarki przechodzą mi po plecach). Trochę ubolewam, że stosunkowo mało jest na ekranie Billa Nighy’ego, ale rola Sônii Bragi i epizody pozostałych aktorek wcielających się w zakonnice to równoważą.
W ostatnich latach nie brakowało prób powrotów do serii klasycznych horrorów. Było niezłe Halloween z 2018 roku od Davida Gordona Greena oraz dwie kolejne części, o których szkoda pisać. Był potworek od tego reżysera w postaci Egzorcysty: wyznawcy, który kalał arcydzieło Williama Fredkina, czy tępa Teksańska masakra piłą mechaniczną od Netfliksa. Teraz dostaliśmy Omen: Początek, czyli film, który stoi na własnych nogach, składa hołd oryginałowi z 1976 roku oraz innym horrorom spirytualistycznym, a zarazem jest świetnym przedstawicielem gatunku oraz jednym z najlepszych filmów w tym roku, który nie odstaje od swojego pierwowzoru. Pani Arkasho Stevenson, diabelne Bóg zapłać.
Korekta: Aleksandra Kowalewska
Uwielbia czarne kryminały i inne noirowe zabawy. Jego marzeniem jest letni spacer śladami bohaterów z „Przed wschodem słońca”. Gdy nie ogląda to czyta, gdy nie czyta to myśli, gdy nie myśli to śpi. Kocha „Ogniem i mieczem” i „Desperado”. Więcej grzechów nie pamięta.