Advertisement
Klasyka z FilmawkaPublicystyka

Klasyka z Filmawką: „Indiana Jones i ostatnia krucjata” (1989)

Krzysztof Kurdziej
grafika autorstwa Marysi Posiadało
Grafika autorstwa Marysi Posiadało

Czym w zasadzie jest kino przygodowe? Podążaniem za czerwonym iksem przy pomocy starej mapy skarbów? Podróżowaniem z bohaterami po całym świecie, w pogoni za jakimś obiektem pożądania? Sekwencjami akcji i pościgami co kilkanaście minut, przeplatanymi z komediowymi wstawkami? Czy może najprostszą w świecie wycieczką krajoznawczą od punktu A, do punktu B?

W najnowszej odsłonie Klasyki z Filmawką pochylimy się nad filmem, który zapewne kojarzą wszyscy, a już z pewnością wszyscy słyszeli o jego tytułowym bohaterze, będącym charyzmatycznym archeologiem w skórzanej kurtce i kapeluszu, z biczem przy pasie. Trudno byłoby więc tu mówić o ukrytym klasyku, gdy Indiana Jones to jedna z największych ikon popkultury i najsłynniejsza obok Hana Solo kreacja Harrisona Forda. W kwestii wspomnianego już kina przygodowego jest to jednak wizytówkowy symbol tego gatunku, a Ostatnia Krucjata, kończąca w tym roku 35 lat, jest najlepszym tego dowodem z całej serii przygód Indiany.

Cofnijmy się więc do czasów, gdy w Polsce upadał właśnie komunizm. Po sukcesie Poszukiwaczy Zaginionej Arki, Steven Spielberg zaskoczył wszystkich nie sequelem, a prequelem. Tak, Świątynia Zagłady dzieje się przed Poszukiwaczami, co dla wielu wciąż może być szokiem i zupełnie zaskakującą informacją. Większą niespodzianką wydaje się natomiast fakt, że druga część nie spotkała się za czasu premiery z tak gorącym entuzjazmem, jak można było się spodziewać. Nie doceniono większej brutalności i mroczniejszego tonu historii, a zwłaszcza scena wyrywania serc – na tamte czasy niezwykle realistyczna, spotkała się z głosami niezadowolenia. Obecnie Świątynia zagłady również cieszy się mianem klasyki, na co zdecydowanie sobie po latach zasłużyła. Owszem, niektóre efekty nie zestarzały się tam najlepiej, ale mimo to film ten posiada ogromnego ducha przygody. Na prawdziwego faworyta przygód Indiany przyszło nam jednak poczekać wtedy jeszcze pięć lat. Ostatnia Krucjata już w zamierzeniu miała jak najbardziej nawiązywać do Poszukiwaczy zaginionej Arki i z godnością domykać trylogię przygód archeologa. Tym razem MacGuffinem, celem naszych bohaterów, miał być Święty Graal – kielich, z którego pił Chrystus podczas ostatniej wieczerzy. Przeciwnikiem ponownie naziści, a w roli kompanów powracali znani z pierwszej części Marcus Brody i Sallah. I tak też uczyniono. Do tej mieszanki nostalgicznie kłaniającej się w kierunku Poszukiwaczy dodano jednak jeszcze jeden element, który stał się najbardziej kultową częścią Ostatniej Krucjaty.

fot. „Indiana Jones i ostatnia krucjata” / materiały prasowe Lucasfilm

Trzecia odsłona przygód Indiany skupia się bowiem przede wszystkim na jego relacji z ojcem – Henrym Jonesem seniorem. Będący źródłem problemów dla naszych bohaterów w filmie i głównym przedmiotem pożądania Święty Graal przez lata był największą obsesją Henry’ego, co odbiło się również na jego relacji z synem w czasach, gdy ten potrzebował ojca najbardziej. Nie było więc niespodzianką, że gdy ruszyły poszukiwania Graala, również on, jako największy pasjonat i znawca tematu, chcąc nie chcąc został wciągnięty do tej gry. Indy nie miał wyboru i postanowił ratować ojca, będącego w tym czasie już w niezłych tarapatach. Gdy w końcu dochodzi do ich pierwszego spotkania po latach, od razu wiemy jak burzliwa będzie ich relacja. Już na tym etapie sam cel ich przygód staje się dla nas drugoplanową kwestią. Wszystko czego pragniemy, to kolejna wymiana zdań pomiędzy tą dwójką bohaterów.

I tu leży klucz do sukcesu współpracy Stevena Spielberga i George’a Lucasa. Fantastyczny casting! Duet Indiany z Henrym to jedna z najlepszych relacji ojciec-syn w historii. Wiarygodna od pierwszych minut, trafna w każdej linijce dialogu i charyzmatyczna do granic możliwości. Do tego stopnia, że nikomu nawet nie przeszkadzało – ba! Niektórzy do dzisiaj nawet nie mają pojęcia o tym, iż aktorów dzieliło zaledwie dwanaście lat różnicy. Nic dziwnego, skoro jest to w tym filmie wręcz niezauważalne. Obsadzenie w roli ojca Indy’ego byłego odtwórcy Jamesa Bonda było strzałem w dziesiątkę. Sean Connery to wybitny aktor, a tą rolą tylko utwierdził wszystkich w tym przekonaniu. Sympatyczny, a przy tym niezdarny ojciec Indiany, jednocześnie surowy wobec syna, wprowadził świeżość na każdym etapie historii i doskonale rozwinął postać samego Indiany.

fot. „Indiana Jones i ostatnia krucjata” / materiały prasowe Lucasfilm

Reszta obsady również została fachowo dobrana. Denholm Elliott jako Marcus Brody oraz John Rhys-Davies jako Sallah co prawda nie byli nowymi nabytkami obsady, jednak tutaj też warto zwrócić uwagę na sposób poprowadzenia tej dwójki bohaterów. Lojalni kompani Indiany nie mają większej roli w zdobywaniu Graala, a mimo to w żadnym wypadku nie są zbędni. Mamy wiele bardzo trafnych, komediowych scen z ich udziałem, potrafiący nas z idealnym balansem rozbawić nawet podczas sekwencji z czołgiem. Wystarczy tylko wspomnieć scenę, gdy Indiana ze śmiertelną powagą próbuje wcisnąć kit grupie nazistów, że Marcusa nie da się tak po prostu znaleźć – że zna mnóstwo języków i potrafi się zaszyć w każdym kraju na świecie. Następująca po tym scena zagubionego Brody’ego i spotkanie z Sallahem jest kwintesencją tych kontrastów. Z nowych nabytków mamy za to Juliana Glovera, Michaela Byrne’a oraz Alison Doody. Glover miał akurat dobrą passę do ról czarnych charakterów. W latach osiemdziesiątych zagrał również przeciwnika Jamesa Bonda w Tylko dla twoich oczu, oraz Generała Veersa w Imperium Kontratakuje. Postać Donovana nie jest jakoś specjalnie zantagonizowana. Przeszła jednak do historii dzięki słynnej i niezwykle trudnej do nakręcenia finałowej scenie z udziałem tego bohatera, nad którą ekipa pracowała aż tydzień. Ernst Vogel w wykonaniu Byrne’a to bezwzględny i brutalny oficer SS, będący esencją tego, jak uniwersum Indiany kreowało „minibossów”. To ten sam typ postaci, które w poprzednich odsłonach odgrywał Pat Roach – nazistowski Mechanik z Poszukiwaczy Zaginionej Arki, z którym Indy walczył wśród śmigieł samolotu, oraz szef strażników w Świątyni Zagłady.

Przeczytaj również:  „Bestia” ‒ „Niech żyje miłość!” [RECENZJA]

Prawdziwym nemezis słynnego archeologa nie byli jednak naziści a… kobieta. Doktor Elsa Schneider to dokładnie to wszystko, co prócz węży jest słabością Indiany Jonesa. Zresztą co tu dużo mówić – pierwsza ich wspólna scena, a Jones już nawija o tym że oczy ma po ojcu, uszy po matce, a reszta należy do niej. To powoduje, że postać Elsy stanowi niezwykłe wyzwanie dla Indiany, z którym nie miał okazji się do tej pory zmierzyć. Tutaj bez żadnych wątpliwości okazuje się, że obiekt jego westchnień jest jednocześnie jego najgroźniejszym przeciwnikiem w wyścigu po Graala. Nawet mimo różnicy poglądów między bohaterami wciąż iskrzy, co tylko podburza ich relację. Indianę ratuje w zasadzie tylko fakt, że Elsa posiadała do poszukiwanego kielicha większą słabość, niż do mężczyzn – co na dobre przypieczętowało jej los.

fot. „Indiana Jones i ostatnia krucjata” / materiały prasowe Lucasfilm

Pochylmy się więc jeszcze przez chwilę nad ścieżką dźwiękową trzeciej części Indiany. Moim zdaniem soundtrack Johna Williamsa do Ostatniej Krucjaty to jedno z jego najwybitniejszych, największych dzieł. A dlaczego? Ponieważ kompozytor nie poszedł tutaj na łatwiznę. Wystarczy prześledzić sobie obecnie tworzone ścieżki dźwiękowe do kontynuacji, prequeli czy też kolejnych sezonów danego serialu. Weźmy na ten przykład – o ironio – Indianę Jonesa i artefakt przeznaczenia z 2023 roku. Piąta odsłona serii, także zasilana muzyką spod batuty Williamsa, nie ma zbyt wiele do zaoferowania pod względem oryginalnych i nowych fragmentów muzycznych. To w zasadzie zbitka motywów, które znaliśmy już wcześniej z poprzednich odsłon. Czy to działa tak, jak powinno? Wiadomo, motyw przewodni Indiany to klasyk i niezależnie od dnia i godziny widz będzie zadowolony, gdy usłyszy go podczas seansu. Nie ma w tym jednak już żadnej finezji. Wydawać się by wręcz mogło, że kompozytor poszedł w takim przypadku na łatwiznę. I nie chcę tutaj winić Williamsa, który pisał muzykę do tego filmu w wieku 90 lat. Nikt nie będzie wymagać po tak wiekowym kompozytorze, by stworzył na dzień dobry jeszcze kilka nowych motywów muzycznych, które mogłyby się wpisać później na listę tych najwybitniejszych. To zarzut do wielu innych, młodszych i często wyjątkowo utalentowanych kompozytorów, którzy z jakiegoś powodu boją się zrobić krok naprzód. W przypadku sequeli czy też kolejnych sezonów, potrzebny jest rozwój – nie tylko samej historii i bohaterów, ale również towarzyszącej im muzyki. Najlepszym przykładem z ostatnich lat będzie Nicholas Britell i jego kompozycje do Sukcesji. Finałowy, czwarty sezon serialu Jessego Armstronga jest pod tym względem wyjątkowy. Muzyka ewoluuje tam wraz z bohaterami, zmienia barwy i tony. Często wchodzi w molowe tonacje, ukazując postępujące zepsucie bohaterów.

Przeczytaj również:  „Beetlejuice Beetlejuice”, czyli oficjalnie witamy jesień [RECENZJA]

Podobnie było w przypadku Ostatniej Krucjaty. John Williams znany jest z tego, że trzyma się zazwyczaj stałego składu instrumentalnego. Możecie dzięki temu rozpoznać jego udział w danej produkcji po samym brzmieniu instrumentów. Wydawać by się mogło, że taka decyzja ma działania ograniczające, jednak nic bardziej mylnego! Film startuje od sceny z młodym Indianą i cyrkowym pociągiem. Wystarczyło przecież użyć motywu przewodniego, prawda? To w końcu wciąż ten sam Indiana, choć o wiele młodszy. Jednak Williams już tam bawi się w najlepsze, serwując nam zupełnie nieznane do tej pory linie melodyczne. I to działa znakomicie. „Indy’s Very First Adventure” trwa aż dwanaście minut i ani przez moment nie zwalnia twórczego tempa. A takich działań jest w tym filmie od groma. Przewijający się motyw nazistów jest rewelacyjny i z łatwością wbijający się w głowę, dający od razu do zrozumienia kto tu jest tym złym. „No Ticket” podczas sceny na pokładzie sterowca to już klasyk i fajny przykład na to, jak kilka dźwięków może w zupełności oddać komizm jakiejś sytuacji. „Scherzo na motocykl i orkiestrę” to kwintesencja kina przygodowego i powiązanych z nim scen pościgów. Cała sekwencja do sceny z czołgiem również trzyma w napięciu i napędza galopujące już uczucie ekscytacji pod skórą. Prawdziwym opus magnum jest natomiast motyw samego Świętego Graala. On wręcz nadaje mistycyzmu tego kielicha. I nie musimy go nawet widzieć na ekranie. Już podczas rozmowy Indy’ego z Marcusem w mieszkaniu, gdy dopiero co zastanawiają się nad wiarygodnością tej historii, możemy doznać pierwszego dreszczu na myśl o legendzie kielicha z krwią Chrystusa.

fot. „Indiana Jones i ostatnia krucjata” / materiały prasowe Lucasfilm

Wracając do pytania z samego początku: czym w zasadzie jest kino przygodowe? Dla mnie to przede wszystkim droga, którą przez te dwie godziny przemierzy bohater. Droga, podczas której kształci się jego charakter, a także ta którą najzwyczajniej w świecie ma pod swoimi nogami. Ostatnia Krucjata to mój ulubiony film z przygodami Indiany w tym aspekcie. Początek to klasyczny western z pociągiem, amerykański do szpiku kości. Później mamy Wenecję i pościg eleganckimi łódkami, starą bibliotekę i katakumby. Następnie austriacki zamek i całą sekwencję pościgu motorami – chyba moją ulubioną, bo podczas dyskusji Henry’ego z Indianą przy drogowskazie na rozstaju dróg, między Berlinem a Wenecją świetny klimat oddaje ta żwirowa droga i wzniesienia tuż za bohaterami. Wspomniany Berlin i parada nazistów, Hitler i jego autograf w dzienniku, a następnie ucieczka ze sterowca po najbardziej wiejskich i sielskich, prawie co niezamieszkanych terenach jakich tylko można sobie wymarzyć, przy okazji stanowiących kontrast do zbliżającej się wtedy Drugiej Wojny Światowej. Finałowa wędrówka przez pustynię i kaniony oraz pościg za czołgiem ukazały trud, z jakim wiąże się ta wędrówka dla wszystkich zmierzających w kierunku Graala. Kończymy na Petrze w Jordanii – starożytnym mieście wykutym w skale, które w filmie przysłużyło się jako miejsce przechowywania kielicha Chrystusa. Ukazane kamerą tak, że naprawdę można się zdziwić, gdy sami postanowimy ją zwiedzić.

To wszystko – muzyka, obsada, relacje między bohaterami, nieśmiertelne dialogi, idealnie wyważony humor czy ekscytujące podróżowanie powoduje, że Ostatnia Krucjata to majstersztyk kina przygodowego i film, do którego mógłbym wracać setki razy, przeżywając tę historię z taką samą ekscytacją i zachwytem, jak za pierwszym razem. To również jeden z najlepszych projektów w wykonaniu duetu Spielberga i Lucasa, oraz muzyczny majstersztyk od Johna Williamsa. I chyba już zawsze nie będę mógł przeboleć tego zachodzącego słońca z finałowej sceny, na którego tle zmierzają ku horyzontowi nasi bohaterowie. Być może dlatego, że kolejne odsłony nie dorastały już do pięt oryginalnej trylogii. A najpewniej dlatego, iż w ogóle później powstały. Wiele głosów pojawia się dzisiaj, że Spielberg przespał lata dziewięćdziesiąte, gdy zarówno Ford jak i Connery byli jeszcze w dobrej formie, by pociągnąć kolejne części w duecie. Ale gdy zastanowimy się nad tym dwa razy, dojdziemy do wniosku, że tak dla Krucjaty wyszło to najlepiej, jak tylko mogło. Indy wraz z ojcem mieli wiele czasu, by przeżywać następne przygody wspólnie, tylko że już bez naszego udziału. Dla nas ta krucjata faktycznie otrzymała miano tej ostatniej.

Ocena

10 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.