Koniec panowania. „The Crown” – Sezon 6 [RECENZJA]
Nie da się ukryć, że Netflixowi powoli kończą się karty stałego klienta. Zwłaszcza, gdy nadchodzi finałowy sezon serialu, który przez niektórych naprawdę był nazywany koroną w całym repertuarze tej platformy. Okazała się ona jednak dla niego zbyt wielkim brzemieniem, bo bardzo łatwo przyszło mu ją stracić, następstwem spadku jakości.
Po słabo przyjętym piątym sezonie The Crown, Peter Morgan postanowił zaprezentować nam mały twist, dzieląc finałowy sezon na dwie części. Zupełnie inny twist zaserwowało życie i już kilka dni po rozpoczęciu kręcenia szóstego sezonu prace przerwano w związku ze śmiercią prawdziwej królowej Elżbiety II. Narastało więc pytanie, jak też sam serial się do tego odniesie – zwłaszcza, że mamy tu do czynienia z ostatnim już sezonem. Czy królowa otrzymała tutaj godne pożegnanie?
Wracając jednak do tej pierwszej niespodzianki, na start dostaliśmy cztery odcinki, skupiające się na księżnej Dianie i zrzucające rodzinę królewską na drugi plan. Dostajemy wyczekiwaną przez wielu opowieść o ostatnich tygodniach z życia księżnej. Przypadają one na wakacje 1997 roku, więc oddalamy się od królewskich pałaców, do których zdążyliśmy przywyknąć, i przechodzimy do opalania się na luksusowym jachcie. Będąca już po oficjalnym rozwodzie Diana próbuje odnaleźć się w nowej sytuacji, której stale towarzyszą kamery i natarczywi paparazzi. Nawet na wakacjach musi mierzyć się z nieustającymi błyskami fleszy aparatów pływających za nią dziennikarzy. To natomiast niezwykle irytuje księcia Karola, któremu zależy, aby jego obecny związek z Camillą był bardziej aprobowany – nie tylko ze strony mediów, ale także własnej rodziny.
Już na tym etapie zabawne jest, jak najbardziej wyczekiwana opowieść tego sezonu spotkała się z największą krytyką ze strony widzów. Pierwszej części sezonu oberwało się dosłownie na każdym szczeblu, pomijając jedynie portretowanie księżnej Diany przez rewelacyjną w tej roli Elizabeth Debicki. Zbierając wszystkie głosy krytyki i łącząc je z moim głównym zarzutem odnośnie tych czterech odcinków, otrzymujemy jedno słowo, które najlepiej je podsumowują – najprostszy w świecie niedosyt.
Mało tu mięsistej treści. Trudno uwierzyć nam w relację między Dianą a Dodim Al-Fayedem, gdy nie poświęca się jej wystarczająco odpowiedniej uwagi. Więcej czasu dostaje nawet sam Mohamed Al-Fayed (swoją drogą, castingowo jest jednym z najlepiej dobranych aktorów pod względem podobieństwa do oryginału), który przedstawiony jest tutaj jako pociągający za sznurki, podstępny biznesmen, widzący w synu jedynie furtkę do brytyjskiego obywatelstwa. Postać Dodiego zostaje więc aż do samego końca płytką marionetką, od której oczekiwałoby się znacznie więcej. Nawet sama Diana, mimo że jest świetnie zagrana, zostawia po sobie uczucie nienasycenia. Mógłbym pisać o tym, jakie niezaspokojenie pozostawia także przedstawienie jej relacji z synami, z Karolem i o całej reszcie pojawiających się tam wątków, ale tu po prostu w każdym z nich działa ten sam mechanizm: mając tyle osobnych historii, żadna nie dostaje wystarczająco dużo czasu, by odpowiednio wybrzmieć. Nie odczułem ani satysfakcjonującego ukazania ostatnich dni z życia Diany, ani też tego, jaki był odbiór jej tragicznego wypadku w Wielkiej Brytanii. A mieliśmy na to aż cztery pełne odcinki. To też pokazuje, jak bardzo liczy się brak naszych oczekiwań. Jednym z najlepszych odcinków w historii serialu był Aberfan, opowiadający o mało znanej szerszej publiczności katastrofie.
Absolutnie zgadzam się ze słowami krytyki odnośnie muzyki, która w pierwszych sezonach była perfekcyjna. Tutaj została po niej co najwyżej czołówka i zaledwie kilka bardziej instrumentalnych fragmentów. Reszta jest wyjątkowo męcząca i, co najgorsze, wtórna. I tak, motyw, który możemy znaleźć w ścieżce dźwiękowej serialu jako Duck Shoot, także pojawiał się w serialu niezliczoną ilość razy, jednak towarzyszył mu idealny miks smutku i tej potrzebnej królewskiej wykwintności w tle. Tutaj ślad po nim zaginął i nie da się ukryć, że bardzo go brakuje.
O uczuciu niedosytu jeszcze wspomnę, jednak tu też jest moment, by zaznaczyć mój ulubiony paradoks dotyczący tego sezonu. Okazało się, że jego najlepsza część, jaką jest kreacja księżnej Diany, była jednocześnie największym utrudnieniem dla opowiadania o całej reszcie rodziny królewskiej. Gdy nie ma jej już na ekranie, w końcu dostajemy więcej czasu dla samej królowej i księcia Filipa – czyli, jakby nie patrzeć, głównych bohaterów tego serialu. Dzięki temu druga część sezonu wypada znacznie lepiej. W końcu wraca też relacja królowej z premierem, których to audiencje były stałym punktem programu w serialu. Urzędujący w trakcie wydarzeń z tego sezonu Tony Blair był premierem, o którym zdecydowanie warto było wspomnieć w szerszej skali. Dużo czasu dostaje także obecny następca tronu, książę William, i jego brat, Harry. Mimo wynikającego z pośpiechu (bo zaraz się serial kończy) przedstawienia ich postaci nieco łopatologicznie, wypadają naprawdę dobrze. Ed McVey (William) to także jedna z najlepszych decyzji castingowych. Jego relacja z Meg Bellamy (Kate Middleton) jest wiarygodna i ma nawet czas na przypomnienie, że to właśnie on także kiedyś zostanie królem. Sam wątek Willsmanii i jego próby pogodzenia się ze śmiercią Diany pomaga pochylić się nad ojcostwem wielu pokoleń w rodzinie królewskiej. Refleksji Filipa nad porażką pod tym względem, jeśli chodzi o Karola, oraz próby odbudowy relacji Karola ze swym najstarszym synem.
Aż w końcu zasłużony czas na ekranie dostaje księżniczka Małgorzata, w przypadku której zdarzył się cud. Odcinek Ritz, poświęcony jej osobie, to jeden z najlepszych odcinków w historii serialu i zdecydowanie najlepszy w tym sezonie. Porusza nie tylko temat konsekwencji tego, jaki tryb życia młodsza siostra królowej prowadziła na przestrzeni lat, ale także nieuchronnej starości i bezsilności. Jednak przede wszystkim to opowieść o dwóch siostrach, które mimo wielu przeciwności losu zawsze się wspierały. Historia opowiedziana w jednym odcinku, bez zbędnych wątków dookoła. To właśnie takie odcinki, jak ten sprawiły, że publika pokochała The Crown. Wisienką na torcie jest aktorka, portretująca nastoletnią Elżbietę, przy której przez chwilę myślałem, że twórcy postanowili w jakiś wyjątkowo udany sposób odmłodzić Claire Foy. Pod względem podobieństwa do pierwszej odtwórczyni królowej Elżbiety jest ona wręcz jej klonem.
Gdzie więc w całej tej mieszance uplasowała się sama królowa? Imelda Staunton udowadnia, że nie bez powodu dostała rolę królowej Elżbiety. Ma natomiast na swojej drodze dwie przeszkody, które bardzo trudno ominąć. Pierwszą jest oczywiście całkowite zaszufladkowanie rolą Dolores Umbridge, co dla fanów Harry’ego Pottera może być nieuchronnym obserwowaniem na ekranie tej samej nauczycielki Hogwartu, co kiedyś. Dałoby się ten problem rozwiązać i w pewnym stopniu nawet udaje, gdyby nie pojawiła się także ta druga, o wiele gorsza przeszkoda – nie dostaje wystarczająco czasu ekranowego. Po piętnastu odcinkach z jej udziałem wciąż nie przywykłem do tego, że to już nie Olivia Colman gra królową, a właśnie Imelda Staunton. Człowiek zaczyna przyzwyczajać się do tych kreacji i doceniać je w momencie, gdy już prawie czas się z nimi na dobre pożegnać. Żal Jonathana Pryce’a w roli księcia Filipa, bo zarówno postać jak i aktor mogli pokazać nam tutaj znacznie więcej. Wielka szkoda, że relacja królowej z Filipem wygasła na przestrzeni sezonów. Zwłaszcza, że tutaj naprawdę dobrze ogląda się ich razem na ekranie.
I wracając jeszcze do tego, jaki serialowi zgotowało los prawdziwe życie – tak, wyraźnie widać nagłą zmianę narracji w przypadku postaci księcia Karola. Sam Dominic West miał co pograć w tym sezonie, a wszystkie dramatyczne sceny ze swoim udziałem zagrał fantastycznie. Możemy debatować nad tym, czy prawdziwy książę Karol faktycznie opłakiwał Dianę w taki sposób, jak zostało nam tutaj ukazane. Myślę jednak, że debatę na temat „tak było” mamy w tym sezonie już na dobre zakończoną. W trakcie całego serialu mieliśmy niezliczone sytuacje, o których faktycznym zdarzeniu mogły wiedzieć tylko postacie znajdujące się akurat na ekranie. Dlatego jeśli zadając sobie pytanie „Czy to naprawdę się wydarzyło?” sięgniemy potem po inne źródła, chcąc dowiedzieć się więcej, to oznacza że serial spełnił swoje podstawowe zadanie. Czy godnie pożegnał rządzącą ponad 70 lat królową, z której nieobecnością wciąż nie mogą pogodzić się miliony Brytyjczyków? Być może nie zrobił tego perfekcyjnie, jednak Elżbieta II sama zapracowała sobie na legendarne dziedzictwo i nawet bez serialu będzie już zawsze uważana za jednego z największych przywódców ostatnich stuleci. I tak, jak w jej przypadku korona miała obowiązek powędrować dalej, tak samo czeka to ustępujący z Netflixowego tronu The Crown.