Tania inwazja, droga produkcja. “Tajna Inwazja” [RECENZJA]
Już od jakiegoś czasu staram się z dystansem podchodzić do seriali MCU. Nauczyłem się, że nie można po nich oczekiwać tego samego, czego oczekujemy po filmach z tego uniwersum. Gdy tylko pojawiały się jakiekolwiek nadzieje względem którejś z serialowych produkcji, za każdym razem kończyło się to u mnie na rozczarowaniu. Tym razem jednak Marvel zapewniał, że wyciągnął wnioski. Premiery poprzesuwano i zapowiedziano produkcję o wiele dojrzalszą, skierowaną do starszych widzów, w dodatku skupiającą się na wątkach politycznych. Tajna Inwazja miała także asa w rękawie: mogła zabawić się z widzem i niejednokrotnie go oszukać. I zrobiła to, jednak nie za sprawą zmiennokształtnych kosmitów.
Warto na wstępie zaznaczyć, o jak ogromnym potencjale jest tu mowa. Materiał źródłowy to jedna z najciekawszych historii w komiksach Marvela. Zmiennokształtni obcy z kosmosu, zwani Skrullami, przenikający podstępem do najpotężniejszych organizacji chroniących bezpieczeństwo Ziemi pojawili się już w MCU kilka lat temu, jednak byli jedynie tłem w origin story Kapitan Marvel. W dodatku była to przyjazna frakcja, dowodzona przez w miarę rozsądnego Talosa. W Tajnej Inwazji jest już inaczej. Tutaj są oni głównym zagrożeniem. Przywódca zbuntowanych Skrulli o imieniu Gravik ma tylko jeden cel: stworzyć z Ziemi nowy dom dla swojej rasy. Jednak żeby to osiągnąć, musi wpierw pozbyć się jej wcześniejszych lokatorów. Zapobiec katastrofie może jedynie Nick Fury, który od lat ma do czynienia ze Skrullami. Jest on jednak zupełnie innym Nickiem niż ten znany z poprzednich produkcji. Okazało się, że nawet on ma słabości, z którymi musi się mierzyć. Nie działa tu także na tak szeroką skalę, do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni. Nie ma tu miejsca na superbohaterów. To o wiele dyskretniejsza misja, gdzie ważniejsze są polityczne negocjacje, niż efektowne działanie. Przede wszystkim jednak nikomu nie można tu zaufać. Zarówno bohaterowie serialu, jak i widzowie nie mogą być pewni, kto tu tak naprawdę jest przyjacielem, a kto wrogiem.
Biorąc pod uwagę wyżej wspomniany potencjał, trudno uwierzyć jak wiele rzeczy nie wypaliło w Tajnej Inwazji. Serial nie korzysta ze swojego największego atutu – możliwości wodzenia widza za nos. Udaje się to mniej więcej jedynie w pierwszym odcinku, gdzie pokazuje się nam, jak ważna będzie w tej historii nasza czujność. Nie przydaje się nam ona jednak zbytnio w następnych odcinkach. Większość zwrotów akcji z tym związanych jest poprowadzona wyjątkowo nieudolnie. Główny plot twist, mający do czynienia z czyjąś tożsamością, zamiast zaskoczyć, wzbudza obojętność. Przede wszystkim jednak serial Marvela jest wypełniony absurdalnymi decyzjami fabularnymi – i to takimi, że nie trzeba nawet być fanem tego uniwersum, by niejednokrotnie złapać się za głowę. Dziury fabularne przecież trzeba łatać, a jedną z nich wciąż jest niezamieszkana planeta, na której ukrywał się Thanos w Avengers: Endgame. Dlaczego to na niej nie mogliby zamieszkać Skrulle? Skoro Kapitan Marvel twierdziła, że planeta na której ukrywał się Thanos jest opuszczona, to dlaczego nie zaproponuje jej jako dom Skrullom? Tym bardziej, że bohaterka grana przez Brie Larsson sama oferowała, że pomoże im w znalezieniu miejsca do osiedlenia się.
Jednak to dopiero finałowy odcinek jest kumulacją nielogicznych decyzji i dziwnych zachowań bohaterów, doprawiony fatalnymi efektami specjalnymi. Co najgorsze jednak, dowodzi on, że Marvel wciąż się nie uczy na błędach, bo powiela on największy problem poprzednich seriali tego studia. Próba zamknięcia wszystkich wątków w nieco ponad pół godziny to jakaś niepisana zasada prowadzenia tych produkcji. Odczułem to między innymi w Wandavision i w Moon Knightcie, gdzie pierwsze odcinki naprawdę wiele obiecywały, środkowe gubiły najciekawsze elementy, a ostatni okazywał się sporym rozczarowaniem. Tutaj także dostajemy finał, który nagle w 30-40 minut musi odpowiedzieć na wszystkie pytania. I ponownie mu się to nie udaje.
Nawet gwiazdorska obsada zawodzi. Samuel L Jackson dostaje sporo czasu na opowiedzenie nam czegoś więcej o swojej postaci, jednak nie pozwala mu na to scenariusz. Ma kilka scen wartych zapamiętania, lecz jest to głównie zasługa jego starań, a nie wybitnych linijek. Przemianę bohatera próbuje nam się podać poprzez powtarzanie przez resztę postaci, jak słaby stał się, niegdyś wielki, Nick Fury. Oprócz tego dostajemy jeden flashback z Blipu, zmianę wizerunku na siwą brodę i kilka tekstów o tym, że się poddał. Partnerujący mu Ben Mendelsohn czy Cobie Smulders to, jako kolejny już element tego serialu, zmarnowany potencjał. Nie dostają tyle czasu ekranowego, na ile zasługują ich postacie, a nawet gdy już się pojawiają, nie mają zbytnio jak się popisać. Po drugiej stronie barykady mamy Kingsleya Ben-Adira, który w międzyczasie wystąpił także w Barbie Grety Gerwig jako jeden z wielu Kenów. W przeciwieństwie do poprzedników ma on tutaj przynajmniej scenę monologu, w której może podpisać się talentem aktorskim. Podobnie jednak, jak przy innych bohaterach, jego starania zdają się na nic, przy tak kiepsko napisanej postaci i z tego powodu dołącza do sporego już grona nieudanych villainów w MCU. Najgorszej natomiast wypadła Emilia Clarke. Jej postać jest pozbawiona jakichkolwiek emocji, przez co nie wzbudza naszej sympatii, pomimo, że ma ogromne znaczenie dla fabuły. Trudno z zaciekawieniem śledzić poczynania bohaterki, której los w żaden sposób nas nie interesuje. A patrząc na sytuację, w której koniec końców się znalazła, chyba powinien obchodzić.
W żadnym z wyżej wymienionych przypadków nie ma co winić samych aktorów, lecz to, jak poprowadzona została historia ich bohaterów. Tylko jednej osobie udaje się cokolwiek wykrzesać ze słabo napisanej postaci. To tylko pokazuje, jak fantastyczną aktorką jest Olivia Colman, której Sonya Falsworth jest najjaśniejszą gwiazdą tej produkcji. Tym bardziej imponuje fakt, że gdy przyjrzymy się tej postaci bliżej, jest tak samo źle napisana, jak cała reszta. Colman ratuje jednak sytuację swoim naturalnym urokiem, charyzmą i wspaniałym akcentem, stając się jednym z niewielu tak pozytywnych elementów tej produkcji. Nie stara się być na siłę poważna i znajduje w tym złoty środek. Co ciekawe, to z jej udziału mamy najbardziej zabawne sceny, ale też te najbardziej drastyczne. Tutaj faktycznie dotrzymano słowa. Możemy znaleźć w Tajnej Inwazji nawet w całości pokazane na ekranie sceny egzekucji. Przynajmniej jeśli obrywająca postać jest Skrullem, bo wygląda to tak, jakby odcięcie palca człowiekowi kosztowało Marvela jedną kategorię wiekową w górę, ale w przypadku kosmity, który wygląda dosłownie tak samo jak człowiek, już nie ma tego problemu.
Jest jednak element, który wywołał nieco większą dyskusję o serialu i stał się jego najbardziej znanym urywkiem. Mowa oczywiście o czołówce, wygenerowanej przez sztuczną inteligencję. Jestem nawet w stanie zrozumieć broniące jej osoby, które widzą w niej doskonałe nawiązanie do tego, co możemy znaleźć w samym serialu. Czołówka dobrze ukazuje coś tajemniczego, jakby obcego dla człowieka. Niekontrolowane zmiany kształtów bardzo pasują do samych Skrulli. Twórcy szybko ruszyli ze sprostowaniem tłumacząc, że została ona zaprojektowana przez Method Studios przy użyciu sztucznej inteligencji, więc w jej tworzeniu wciąż brał udział człowiek. Jednak druga strona tego medalu jest o wiele poważniejsza i żadna obrona tutaj nie pomoże. Pierwszy odcinek miał premierę dosłownie w środku burzy o tym, jak sztuczna inteligencja może zaszkodzić całej branży filmowej. Zagrożenie, które jest także jednym z powodów obecnie trwającego strajku scenarzystów i aktorów. Wielu odebrało zagranie Marvela jako bezczelną zagrywkę. Każdy natomiast zgodzi się, że wypuszczenie jej w takiej chwili to ogromnie kiepskie wyczucie czasu.
Tajna Inwazja to kolejna już przeciętna, o ile nie mierna produkcja Marvela w ostatnich latach, jednak nic nie podsumuje jej tak dobitnie, jak pewne zestawienie. Miesiąc wcześniej do kin weszła trzecia część Strażników Galaktyki, która miała budżet około 250 milionów dolarów. W przypadku Tajnej Inwazji mówimy o kwocie… 212 milionów. Patrząc na kameralność produkcji jest to kwota wręcz absurdalna. W dodatku to najkrótszy jak dotąd serial MCU. Film Jamesa Gunna przywrócił wiarę w jakość efektów specjalnych w tym uniwersum i widać było, że budżet faktycznie został dobrze wykorzystany. Tutaj nie ma nawet cienia szansy, by jakkolwiek wytłumaczyć tak ogromną kwotę. Serial był promowany hasłami opierającymi się na zaufaniu i często odnosił się do tego, czy mamy stuprocentową pewność, że osoba którą znamy przez całe życie jest tym, za kogo się podaje. A co, jeśli to serial nie jest tym, za co od początku nam się podawał? Dlatego jeśli już faktycznie mamy być tacy nieufni, to przede wszystkim dotyczy to samych obietnic Marvela.
Korekta: Wiktor Małolepszy
Student dziennikarstwa i absolwent PSM II stopnia. Uwielbia dyskutować o kinie i słuchać po godzinach soundtracków Williamsa czy Hurwitza. Stał się fanem Madsa Mikkelsena już wiele lat temu, a w świecie "Better Call Saul" odnalazł spokój.