Nie ma dymu bez ognia – „Ród Smoka” [RECENZJA]
Z wielkiej chmury mały deszcz. Gdy ogłoszono, że Ród Smoka w drugim sezonie będzie o dwa odcinki krótszy od pierwszego, autentycznie się z tego faktu ucieszyłem. Doceniłem decyzję twórców, którzy sami przyznali, że nie chcą na siłę rozciągać tej historii na więcej odcinków, niż jest to konieczne. Takie deklaracje to obecnie rzadkość i świadczą o tym, że nie każda produkcja musi w pewnym momencie opierać się na wszędobylskich fillerach. Tak, tak – a w tej bajce były smoki.
Dwa lata po emocjonującym cliffhangerze z finału pierwszego sezonu wracamy do Rodu Smoka, świadomi tego, jak wysoce napięta jest sytuacja. „Wpadka” księcia Aemonda była zapalnikiem do eskalacji konfliktu, w którym obie strony są święcie przekonane o swojej racji. Kto jest prawowitym następcą tronu? Zdania na ten temat, tak jak i cały ród Targaryenów, są kompletnie podzielone. Podzielone – dla niektórych z pewnością o dziwo – były także w tej kwestii opinie fanów, co MAX postanowił wykorzystać najlepiej, jak tylko potrafił. Promocja serialu w ostatnich miesiącach skupiała się przede wszystkim na określeniu się przez widza po jednej z dwóch stron konfliktu. Powstawały nawet oddzielne zwiastuny, przeznaczone albo dla zwolenników dziedziczki tronu – Rhaenyry (Czarni), albo młodego księcia Aegona (Zieloni). Na tym polu trzeba przyznać, że marketingowcy spisali się na złoty medal.
Nie wszystko jednak złoto, co się świeci. Zostaliśmy oślepieni udaną kampanią marketingową i naszym apetytem na ciąg dalszy, nasyconym przystawką, jaką stał się Lucerys w finale pierwszego sezonu. W kwestii promocji i oczekiwań twórcy mieli więc wszystko. Problem w tym, że do zaoferowania, jak się szybko okazało, zbyt wiele nie mają.
Ród Smoka to nieustanna walka o władzę, gdzie – niczym w Sukcesji – to nie czyny mają największą wartość, a właśnie słowa. To ciągłe knowania, strategie i polityczne zagrywki napędzają fabułę do przodu, a smoki, niczym potęga nuklearna, nie pozwalają żadnej ze stron zbytnio wychylić się z szeregu. Ta alegoria jest na tyle istotna, że trudno będzie tutaj doświadczyć epickich bitew czy szerszego rozlewu krwi. Smoki rzadko będą miały okazję rozprostować skrzydła i poczęstować kogoś ognistym oddechem, a wojska nie poszarżują na wroga w iście lśniących zbrojach. Zadaniem smoków są przede wszystkim wysokie loty nad Siedmioma Królestwami, traktowane jako trafne przypomnienie przeciwnikowi, że nadprogramowa brawura może zakończyć się paskudnie. Nikt więc się na nic nie zamierza odważyć i każdy czeka aż to druga strona popełni jakiś błąd. Taki zastój obie strony traktują jako szansę na zgromadzenie w międzyczasie jak największej ilości sojuszników. Bo to, że wojna wybuchnie, jest zaledwie kwestią czasu i wszyscy o tym wiedzą.
Mimo nieuniknionego, podejścia do napiętej sytuacji są bardzo różnorodne. Niektórzy bez krzty zawahania chcą doprowadzić do wojny na pełną skalę, nie zważając na ilość ofiar po drodze. Inni natomiast do ostatniej chwili za wszelką cenę próbują uniknąć przykrych konsekwencji lub też jak najmocniej je załagodzić. Pogrążona w żałobie i przy tym żądna zemsty Rhaenyra wie, że odzyskanie tronu jest nie lada wyzwaniem. Rozważnie stawia ona każdy krok, co trochę gryzie się z tym, jak do sprawy podchodzi Daemon. Brat Króla Viserysa od zawsze miał ambicje, by samemu zasiąść na tronie, co staje się jednym z powodów wewnętrznych sprzeczek w obozie Czarnych. Daemon szybko zostaje jednak wysłany do zamku Harrenhal – o czym więcej za chwilę, bo ten wątek zdecydowanie zasługuje na osobny akapit.
Nie ukrywam, że pomimo sympatii wobec obozu Czarnych, z dowodzącą nimi Rhaenyrą na czele, to właśnie Zieloni posiadają w swoim gronie bardziej barwne charaktery i to ich historię ogląda się z większym zaangażowaniem. To między innymi zasługa fantastycznej obsady, która w wielu indywidualnych przypadkach dopiero teraz mogła rozwinąć skrzydła. Tom Glynn-Carney w roli Aegona był w pierwszym sezonie praktycznie niezauważalny. Został posadzony na tronie kompletnie niespodziewanie i tak też została przedstawiona nam jego postać. Kompletnie nieprzygotowany do tej roli, niedoświadczony i chaotyczny w swoich działaniach, co kompletnie nie zgrywa się ze stoickim spokojem doświadczonego namiestnika – Ottona Hightowera, nie potrafiącego ujarzmić młodego Targaryena.
Oprócz wspomnianego Aegona i Ottona Hightowera, ten zielony obóz posiada jeszcze kilka innych, ciekawych odcieni. Wspomniałem o tym, że niektórzy za wszelką cenę chcieliby doprowadzić do wojny. Flagowym przykładem tej tezy jest książę Aemond (Ewan Mitchell), który poprzez zabicie syna Rhaenyry zapoczątkował eskalację konfliktu. Już sama aparycja bohatera doskonale daje nam do zrozumienia, z jakim typem gracza mamy tutaj do czynienia. Nieprzewidywalny i niezrównoważony, przy tym opanowany i bystry. Co jednak najważniejsze, za sprawą gigantycznej smoczycy Vhagar czuje się on wręcz nietykalny. Najprawdopodobniej jest to najbardziej wyrazista postać ze wszystkich obecnych na ekranie, w czym duża zasługa samego Mitchella. Mimo deficytowego, w pewnym znaczeniu, spojrzenia Aemonda, bez trudu można odnaleźć kryjący się w nim obłęd. Dostrzega go zresztą także Alicent, która jest przedstawicielką tej drugiej, roztropnej strony barykady. Zaczyna ona powoli rozumieć bezsensowność całego konfliktu, a co gorsza, niewiele może już zdziałać. To jej synowie przejęli stery, a zaogniony między nimi konflikt prowadzi wszystkich na głębokie wody.
I tutaj zaczynają się schody. Co z resztą bohaterów? Przecież wymieniłem zaledwie garstkę, gdy na ekranie przewija się masa postaci. Są nieistotni? Zbędni? Być może. Zdecydowanie są za to fatalnie poprowadzeni. Książę Jacaerys, starszy syn Rhaenyry, przez większość czasu na ekranie dąsa się w najlepsze, co nawet wypomina mu jedna z bohaterek. Jego postać sprowadza się do sprzeczek z matką i wypominania jej wszystkich złych decyzji. Baela i Rhaena? W chwili pisania przeze mnie recenzji, nawet nie do końca pamiętam, co robiły przez cały sezon. Nieco lepiej w tym starciu wypada Rhaena, ale tylko dlatego, że jej wątek w ostatnich odcinkach zostawił jakikolwiek ślad w mojej pamięci. Także po stronie Zielonych, znienawidzony przez fanów Criston Cole (zasługa świetnego w tej roli Fabiena Frankela, który niezasłużenie obrywa za to w mediach społecznościowych) ma na początku wiele do powiedzenia i jego wątek wydaje się być jednym z najważniejszych – tylko po to, by w dalszej części historii nagle zniknąć i pojawić się w jednej scenie w finale.
Twórcy Rodu Smoka mają problem z wielowątkowością tej historii – często zdarza się im zapomnieć na jakiś czas o jakiejś postaci, tylko po to, by później na siłę pokazać ją na ekranie i dać kilka kwestii. W ostatecznym rozrachunku trudno stwierdzić, kto jest tutaj istotny, a kto nie. Najważniejsi bohaterowie na niewiele mogą sobie pozwolić. Tak, jak w szachach, gdzie to najpierw pionki muszą pójść w ruch, by królowa później mogła pośmigać po planszy. Dzięki temu nie pionkiem, a czarnym koniem sezonu okazała się być księżniczka Rhaenys, portretowana przez Eve Best. Odcinek poświęcony głównie jej postaci okazał się najlepszym z całego sezonu, a relacja z Lordem Corlysem angażująca. Dzięki temu także postać Corlysa wiele zyskała w ostatecznym rozrachunku. Nie usprawiedliwia to jednak faktu, że Wąż Morski przez osiem godzinnych odcinków stał przy brzegu i nadzorował załadowywanie statku. MVP sezonu został natomiast Simon Russell Beale w roli Sir Simona Stronga. Bohater goszczący Daemona w Harrenhal zdawał się cały czas zwracać uwagę na głupotki scenariuszowe i dziwne zachowania księcia, dzięki czemu łatwo było nam się z nim utożsamiać. Beale dokonał niemożliwego i wyróżnił się w najbardziej nieangażującym wątku ze wszystkich.
Skoro już wróciliśmy do Daemona i wątku Harrenhal… tutaj już naprawdę wiele powiedziano. Najlepiej określa go krążący po internecie mem, głoszący „C’mon, do some war crimes”. Tkwiący w fortecy bohater stał się symbolem tego, jak nudny był drugi sezon serialu dla fanów. I tutaj trzeba przyznać, że był to jeden z najsłabszych elementów tej układanki. A zaczął się naprawdę zacnie! Pierwsze kadry wkraczającego do Harrenhal Daemona potrafią przyprawić o ciarki. Od razu dociera do nas, z jak potężną fortecą mamy do czynienia. Gra światła i mroku, kapiącego deszczu i obietnicy, zapowiadającej tkwiące w murach zamku tajemnice. Brzmi jak świetny wątek, prawda? Z pewnością jest jednym z najważniejszych ze względu na strategiczne położenie Harrenhal, które będzie miało znaczenie także i w przyszłości. Niestety, im dalej szliśmy w las, tym gorzej. Każda kolejna wizja Daemona staje się dla nas coraz cięższa – i przy okazji – coraz dłuższa. Najbardziej traci na tym sam Daemon, którego Matt Smith wykreował w pierwszym sezonie do perfekcji. Całkowicie wyniszczono potencjał charakteru tej postaci, ponieważ tutaj przez większość czasu nie miał nawet czego zagrać. Błąkał się tak samo, jak błąka się przez cały sezon scenariusz.
Czy warto zatem czekać na trzeci sezon Rodu Smoka? Niestety tak. Nie licząc kilku wyjątków, zdecydowana większość sezonu była bezcelowa. W zasadzie mógłbym Was teraz odesłać do początku recenzji, gdzie wspominałem, jakie oczekiwania mieliśmy po finale pierwszego sezonu. Nic się nie zmieniło! Wciąż czeka nas wojna. Wciąż największe widowisko przed nami. MAX ogłosił niedawno, że cała ta opowieść będzie trwała przez cztery sezony. Ci, którzy znają historię z książek, mogą więc spoglądać na trzeci sezon z ogromnym niepokojem. Być może zacznie się on z przytupem, jak i teraz zapowiadał to finał sezonu. Żeby tylko się znowu nie okazało, że znowu będzie to kilka sztywnych pląsów na parkiecie, zamiast wyczekiwanego Tańca Smoków.