Advertisement
FilmyKinoRecenzje

“Saint Maud”, czyli horror bohaterki, czy bohaterka horroru? [RECENZJA]

Szymon Skowroński
Saint Maud
Saint Maud, reż. Rose Glass - materiały prasowe

Miłośnicy horroru nie mają w ostatnich latach powodów do narzekania. Reżyserki i reżyserzy poszukują w tym gatunku coraz to nowych możliwości artystycznego wyrazu. Producenci – zwłaszcza ci niezależni, oddaleni od głównego nurtu – szukają nowych twórczych głosów i świeżego spojrzenia. Widzowie zaś rozpieszczani są co kilka miesięcy nowym, świetnym tytułem. Klasyczny, horrorowy anturaż zjaw, duchów, nieumarłych, potworów czy psychopatów jest ustawicznie wystawiany na nowe światło i wplatany do całkiem innowatorskich narracji: psychologicznych (Split), socjologicznych (Uciekaj!), familijnych (Hereditary), symbolicznych (mother!) czy historycznych (The VVitch). Najnowsza produkcja studia A24, znanego z poszukiwania autorskiego i nowatorskiego podejścia do klasycznych gatunków, Saint Maud wpisuje się w ten trend. Obraz, w reżyserii debiutującej w długim metrażu Rose Glass, zasila bogate i zróżnicowane grono udanych, nieoczywistych, nieszablonowych horrorów. 

Uwaga! Tekst zawiera  fragmenty zdradzające zakończenie filmu!

Horrory działają z rozmaitych względów: niektóre budzą przerażenie, inne – wywołują podskórny strach, mrożą krew w żyłach, szargają nerwy. W warsztacie reżysera kina grozy znajduje się wiele chwytów, dzięki którym może osiągnąć on zamierzony efekt. Jednym z najbardziej popularnych – i niestety nadużywanych – jest tak zwany jump-scare, czyli efekt natychmiastowego, wręcz gwałtownego zaatakowania widza nowym bodźcem: obrazem, dźwiękiem, ruchem. Najważniejsi twórcy – i coraz bardziej wymagający widzowie – są jednak uczuleni na tego typu sztuczki, gdyż są one łatwe w egzekucji i opierają się na najprostszych reakcjach ludzkiego organizmu. Rose Glass pokazuje chyba najbardziej kreatywne i oryginalne wykorzystanie tej sztuczki w ostatnich latach. Właśnie dzięki temu Saint Maud działa.

Oto poznajemy Maud, młodą pielęgniarkę środowiskową przydzieloną do pomocy umierającej na raka kobiecie. Nawet średnio zaawansowany fan horroru wyczuje w tej postaci echa Carrie – bohaterki horroru Briana De Palmy, opartego na prozie Stephena Kinga – jak i jej matki. Tak jak tytułowa nastolatka, Maud to młoda, atrakcyjna fizycznie dziewczyna wystawiona na męskie instynkty i żądze. Ale tak jak matka Carrie, Maud jest przekonana, że powinna zawierzyć życie Bogu i całkowicie podporządkować się jego woli. Nie jest jednak Saint Maud obrazem dojrzewającej kobiety, ani nawet kobiety szukającej zbawienia w zastępstwie relacji z mężczyznami. Maud wykorzystuje ich instrumentalnie, ale jej głównym celem jest prowadzenie takiego życia, które sprawi, że Bóg za jej pośrednictwem dokona cudu. 

Saint Maud, Morfydd Clark
Saint Maud, reż. Rose Glass – fot. materiały prasowe

Gdy więc bohaterka zostaje przydzielona do pomocy paliatywnej, umierającej piosenkarki, upatruje w sytuacji znaku z niebios. Przykłada się do swojej pracy i bezustannie przypomina Bogu, że jest gotowa, by przez nią przemówił. Słyszymy to w formie niediegetycznej narracji, przypominającej modlitwę. W miarę, jak wiara bohaterki rośnie, wiara widza maleje. Glass umiejętnie prowadzi akcję w taki sposób, by uśpić czujność widza. Stara się doprowadzić go do przekonania, że ma do czynienia z dramatem psychologicznym, a nie nadprzyrodzonym horrorem. Kilkakrotnie widzimy Maud w sytuacjach mogących sugerować boską inwencję. Jednak każda z nich może być jedynie projekcji jej wyobraźni. Z minuty na minutę staje się oczywiste, że Bóg nie rozmawia z Maud ani nie daje jej znaków. Rzeczywistość wokół Maud wydaje się efektem samospełniającej się obietnicy. 

Trzeba przyznać, że masyw tego filmu spoczywa na Morfydd Clark, wcielającej się w rolę Maud. W myśl zasady ogłoszonej przez Johna Hustona, że 50% reżyserii to obsadzenie właściwego aktora. Glass znalazła w Clark medium dla swojej historii. Fizys aktorki z niewinną, wręcz naiwną twarzą; jej dobrotliwy głos z budzącym zaufanie akcentem; duma i godność, z jakimi reaguje na złośliwości swojej podopiecznej – to wszystko sprawia, że jej bohaterka budzi politowanie, a jej niezachwiana wiara w obecność i sprawczość Boga jawi się jako osobista tragedia, jest wręcz bolesna do oglądania. To Clark usypia naszą “horrorową czujność”. 

I nagle, po niemal osiemdziesięciu minutach, następuje jump-scare, który stawia wszystko na głowie. Pierwszy raz od wielu lat wystraszyłem się na horrorze i nie miałem wrażenia, że była to wymuszona, kabotyńska sztuczka. Nagle postać Maud, wszystkie jej dotychczasowe działania, cały jej świat, oraz zachowanie jej antagonistki, Amandy, nabierają całkowicie nowego znaczenia i sensu. Jest to pokaz znakomitego wyczucia dramaturgicznego oraz wrażliwości na reguły gatunku. I jest to doprawdy zaskakujący zwrot akcji!

Saint Maud
Saint Maud, reż. Rose Glass – fot. materiały prasowe

Chwilę po seansie naszła mnie myśl, że Saint Maud byłoby filmem dalece lepszym, gdyby zamknąć akcję w trzydziestu minutach. Krótki metraż rządzi się swoimi prawami. Nie pozwala twórcy rozwinąć wszystkich wątków i w pełni wykorzystać potencjału w nich tkwiącego. Miejscami film Rose Glass cierpi jednak na dłużyzny. W scenariuszu historia poprzedniej pacjentki Maud zapewne pomagała zrozumieć motywacje tytułowej bohaterki. W gotowym filmie ciągnie za sobą balast kilku mocno ekspozycyjnych scen. Wydaje się po prostu niepotrzebna, a to za sprawą znakomitej roli Morfydd Clark. To samo dotyczy drugoplanowych postaci pojawiających się w otoczeniu chorej na raka Amandy. Istnieją tylko po to, aby zobrazować jej charakter i położenie, dla historii są właściwie zbędne.

Cała mechanika Saint Maud opiera się na konsekwentnie budowanym poczuciu, że wiara głównej bohaterki jest bezsensowna i bezcelowa. Finalny zwrot akcji działa na tyle skutecznie, że dorobiony nieco na siłę drugi plan i retrospekcje wydają się zbędne. Z drugiej strony – nie mogę mieć pewności, czy we wspomnianych trzydziestu minutach Clark miałaby szansę zbudować tak wiarygodny portret. Pozostaje jednak wrażenie, że co najmniej kilkanaście minut akcji mogłoby zostać zagospodarowane inaczej – czyli lepiej. 

Nie zmienia to faktu, że Saint Maud działa jako horror, działa jako dramat psychologiczny, działa jako opowieść. Angażuje, budzi napięcie, szarga nerwy, na chwilę zwalnia tempo i odpuszcza, by w finale zmrozić krew w żyłach. A to wystarczy, by film uznać za warty uwagi.  

Ocena

7 / 10

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

Carrie, Diabeł wcielony, The VVitch

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.