“Saint Maud”, czyli horror bohaterki, czy bohaterka horroru? [RECENZJA]


Miłośnicy horroru nie mają w ostatnich latach powodów do narzekania. Reżyserki i reżyserzy poszukują w tym gatunku coraz to nowych możliwości artystycznego wyrazu. Producenci – zwłaszcza ci niezależni, oddaleni od głównego nurtu – szukają nowych twórczych głosów i świeżego spojrzenia. Widzowie zaś rozpieszczani są co kilka miesięcy nowym, świetnym tytułem. Klasyczny, horrorowy anturaż zjaw, duchów, nieumarłych, potworów czy psychopatów jest ustawicznie wystawiany na nowe światło i wplatany do całkiem innowatorskich narracji: psychologicznych (Split), socjologicznych (Uciekaj!), familijnych (Hereditary), symbolicznych (mother!) czy historycznych (The VVitch). Najnowsza produkcja studia A24, znanego z poszukiwania autorskiego i nowatorskiego podejścia do klasycznych gatunków, Saint Maud wpisuje się w ten trend. Obraz, w reżyserii debiutującej w długim metrażu Rose Glass, zasila bogate i zróżnicowane grono udanych, nieoczywistych, nieszablonowych horrorów.
Uwaga! Tekst zawiera fragmenty zdradzające zakończenie filmu!
Horrory działają z rozmaitych względów: niektóre budzą przerażenie, inne – wywołują podskórny strach, mrożą krew w żyłach, szargają nerwy. W warsztacie reżysera kina grozy znajduje się wiele chwytów, dzięki którym może osiągnąć on zamierzony efekt. Jednym z najbardziej popularnych – i niestety nadużywanych – jest tak zwany jump-scare, czyli efekt natychmiastowego, wręcz gwałtownego zaatakowania widza nowym bodźcem: obrazem, dźwiękiem, ruchem. Najważniejsi twórcy – i coraz bardziej wymagający widzowie – są jednak uczuleni na tego typu sztuczki, gdyż są one łatwe w egzekucji i opierają się na najprostszych reakcjach ludzkiego organizmu. Rose Glass pokazuje chyba najbardziej kreatywne i oryginalne wykorzystanie tej sztuczki w ostatnich latach. Właśnie dzięki temu Saint Maud działa.
Oto poznajemy Maud, młodą pielęgniarkę środowiskową przydzieloną do pomocy umierającej na raka kobiecie. Nawet średnio zaawansowany fan horroru wyczuje w tej postaci echa Carrie – bohaterki horroru Briana De Palmy, opartego na prozie Stephena Kinga – jak i jej matki. Tak jak tytułowa nastolatka, Maud to młoda, atrakcyjna fizycznie dziewczyna wystawiona na męskie instynkty i żądze. Ale tak jak matka Carrie, Maud jest przekonana, że powinna zawierzyć życie Bogu i całkowicie podporządkować się jego woli. Nie jest jednak Saint Maud obrazem dojrzewającej kobiety, ani nawet kobiety szukającej zbawienia w zastępstwie relacji z mężczyznami. Maud wykorzystuje ich instrumentalnie, ale jej głównym celem jest prowadzenie takiego życia, które sprawi, że Bóg za jej pośrednictwem dokona cudu.


Gdy więc bohaterka zostaje przydzielona do pomocy paliatywnej, umierającej piosenkarki, upatruje w sytuacji znaku z niebios. Przykłada się do swojej pracy i bezustannie przypomina Bogu, że jest gotowa, by przez nią przemówił. Słyszymy to w formie niediegetycznej narracji, przypominającej modlitwę. W miarę, jak wiara bohaterki rośnie, wiara widza maleje. Glass umiejętnie prowadzi akcję w taki sposób, by uśpić czujność widza. Stara się doprowadzić go do przekonania, że ma do czynienia z dramatem psychologicznym, a nie nadprzyrodzonym horrorem. Kilkakrotnie widzimy Maud w sytuacjach mogących sugerować boską inwencję. Jednak każda z nich może być jedynie projekcji jej wyobraźni. Z minuty na minutę staje się oczywiste, że Bóg nie rozmawia z Maud ani nie daje jej znaków. Rzeczywistość wokół Maud wydaje się efektem samospełniającej się obietnicy.
Trzeba przyznać, że masyw tego filmu spoczywa na Morfydd Clark, wcielającej się w rolę Maud. W myśl zasady ogłoszonej przez Johna Hustona, że 50% reżyserii to obsadzenie właściwego aktora. Glass znalazła w Clark medium dla swojej historii. Fizys aktorki z niewinną, wręcz naiwną twarzą; jej dobrotliwy głos z budzącym zaufanie akcentem; duma i godność, z jakimi reaguje na złośliwości swojej podopiecznej – to wszystko sprawia, że jej bohaterka budzi politowanie, a jej niezachwiana wiara w obecność i sprawczość Boga jawi się jako osobista tragedia, jest wręcz bolesna do oglądania. To Clark usypia naszą “horrorową czujność”.
I nagle, po niemal osiemdziesięciu minutach, następuje jump-scare, który stawia wszystko na głowie. Pierwszy raz od wielu lat wystraszyłem się na horrorze i nie miałem wrażenia, że była to wymuszona, kabotyńska sztuczka. Nagle postać Maud, wszystkie jej dotychczasowe działania, cały jej świat, oraz zachowanie jej antagonistki, Amandy, nabierają całkowicie nowego znaczenia i sensu. Jest to pokaz znakomitego wyczucia dramaturgicznego oraz wrażliwości na reguły gatunku. I jest to doprawdy zaskakujący zwrot akcji!


Chwilę po seansie naszła mnie myśl, że Saint Maud byłoby filmem dalece lepszym, gdyby zamknąć akcję w trzydziestu minutach. Krótki metraż rządzi się swoimi prawami. Nie pozwala twórcy rozwinąć wszystkich wątków i w pełni wykorzystać potencjału w nich tkwiącego. Miejscami film Rose Glass cierpi jednak na dłużyzny. W scenariuszu historia poprzedniej pacjentki Maud zapewne pomagała zrozumieć motywacje tytułowej bohaterki. W gotowym filmie ciągnie za sobą balast kilku mocno ekspozycyjnych scen. Wydaje się po prostu niepotrzebna, a to za sprawą znakomitej roli Morfydd Clark. To samo dotyczy drugoplanowych postaci pojawiających się w otoczeniu chorej na raka Amandy. Istnieją tylko po to, aby zobrazować jej charakter i położenie, dla historii są właściwie zbędne.
Cała mechanika Saint Maud opiera się na konsekwentnie budowanym poczuciu, że wiara głównej bohaterki jest bezsensowna i bezcelowa. Finalny zwrot akcji działa na tyle skutecznie, że dorobiony nieco na siłę drugi plan i retrospekcje wydają się zbędne. Z drugiej strony – nie mogę mieć pewności, czy we wspomnianych trzydziestu minutach Clark miałaby szansę zbudować tak wiarygodny portret. Pozostaje jednak wrażenie, że co najmniej kilkanaście minut akcji mogłoby zostać zagospodarowane inaczej – czyli lepiej.
Nie zmienia to faktu, że Saint Maud działa jako horror, działa jako dramat psychologiczny, działa jako opowieść. Angażuje, budzi napięcie, szarga nerwy, na chwilę zwalnia tempo i odpuszcza, by w finale zmrozić krew w żyłach. A to wystarczy, by film uznać za warty uwagi.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
Carrie, Diabeł wcielony, The VVitch