Seans czeskiego kina najlepiej rozpocząć od doktora Mraczka


Czesi stworzyli kino niezwykłe, inne od pozostałych narodów. Ich awangardę wyróżniała pogodność, pomysłowość i co najważniejsze prostota połączona z komediowością. Filmy te działały bardziej ku pokrzepieniu serc ówczesnych obywateli Czechosłowacji. Twórcy nie wykorzystywali ukrytych metafor, nie użalali się nad własnym losem, a starali się pociesznie przedstawić bieżące im czasy. Może dlatego stały się kultowe jedynie wśród nielicznych grup – Jak utopić doktora Mraczka zaś stało się symbolem połączenia komedii z bajką.
O wodnikach parę zdań
Nim przejdziemy do meritum, wytłumaczenie kim są tajemniczy wodnicy, będzie kluczowe. Reżyser Václav Vorlíček — postać legenda w czeskiej popkulturze — postanowił tym razem zasięgnąć inspiracji w wierzeniach słowiańskich, natrafiając przy tym na istoty zwane Wodnikami. Gracze czy fani fantastyki od razu skojarzą te cudaczne stworzenia, jednak nie każdy ma czas na takie sprawy. Według opowieści były to demony opiekuńcze, chroniące zbiorniki wodne (rzeki, jeziora, stawy). Reżyser musiał doczytać również, że z czasem odróżnienie go od zwykłego człowieka graniczyło z cudem. Wykorzystując ten motyw, postanowił stworzyć rodzinę praskich wodników, którzy mieszkając w wodzie i posługując się magicznymi sztuczkami, utrudniali życie mieszkańcom Pragi, przy czym wyglądali w stu procentach jak ludzie. Co ciekawe, demony te związane były również z (nie)sławną Nocą Kupały. Humaniści czy pasjonaci literatury od razu skojarzą to wydarzenie z Królem Olch Goethego lub balladą Lilije Adama Mickiewicza. Fascynujące, jak inspiracje przeplatają się na przestrzeni dziedzin i czasu.
Krótkie opisy bywają przydatne
Na pewno zastanawiacie się, o co w tym wszystkim chodzi. Już tłumaczę. Akcja dzieje się w Pradze, tej pięknej i niezniszczonej przez wojnę Pradze. Rodzina wodników na czele z despotycznym i nikczemnym Wassermannem psoci i robi, co tylko im się podoba. Gdy z powodu pewnych komplikacji, niejaki doktor Mraczek zamierza eksmitować ich do ocieplanego budynku, złowieszczy ród postanawia go wyeliminować. De facto wszystko idzie zgodnie z planem — do czasu! Topiącego się bohatera ratuje Jana Vodiczkova, związana właśnie ze sprawcami nieudanego zabójstwa. Następuje zakochanie się, próba zaprzestania sprzeczki, konflikt racji i tym podobne. Tyle, nic więcej.
Czeskie kino nie opierało się nigdy na tematyce trudnej lub narodowej. Nie mówię tu rzecz jasna o Formanie, który zrobił karierę za granicą i zyskał miano legendy jeszcze za życia. Gdy u nas Wajda przedstawiał historię Polski i starał się podnieść na duchu, Czesi wirowali na granicach absurdu i uroku. Zaraz się ktoś znajdzie i powie, że my mieliśmy przecież Bareje przedstawiającego (w przejaskrawieniu) paradoksy PRL-u. Pytanie, czy to pocieszało ludzi? Prędzej chciał dać do zrozumienia, że żyjemy w wariatkowie, dawał sygnały, że może czas coś zmienić. Natomiast w Czechach, reżyserzy typu Václav Vorlíček, Jindřich Polák, a nawet Jiří Menzel powodowali uśmiech na twarzy obywateli, tworząc zwariowane opowieści. Spójrzmy choćby na Jutro wstanę i oparzę się herbatą. Podróże w czasie, kosmos, czeski Adolf Hitler – tylko oni mogli coś takiego wymyślić. Trochę w tym filmie czuć francuskie klimaty, no bo przecież pomysły na Kapuśniaczka i Żandarma z Louisem de Funèsem wywodziły się właśnie z nadsekwańskich produkcji!
Efekty, ach te efekty…
Kunszt ich wykonania to mistrzostwo świata. Oczywiście w erze telewizorów HD i 4K od razu wychwycimy wszystkie błędy i niedoróbki. Nie oznacza to rzecz jasna, że jest źle, bo efekty z lat ’70 dotąd robią wrażenie i budzą po prostu zwykły podziw. W doktorze Mraczku znajdziemy masę przykładów potwierdzających moją wypowiedź. Są tu sceny, gdzie ludzie (wodnicy rzecz jasna) zamieniają się w przedmioty codziennego użytku, albo kiedy ryby mają na sobie człowiecze głowy. Występuje tu zabawa formą, wszystko okazuje się w jakiś sposób niekonwencjonalne, a sami autorzy zapodają widzowi same dobre pomysły. Może momentami trywialne, ale na pewno nie okażą się złe – w tym filmie są tylko zabawne i zabawniejsze. Ciężko też szukać tu humoru bazującego na żartach z ówczesnego ustroju albo nawiązujących choć trochę do polityki. Opiera się on na czeskich obyczajach i tak zwanym slapstickowym humorze (tutaj pewnie czerpie go z Chaplinowskich produkcji). Bawi, bawi i jeszcze raz bawi. Efekty dodają tylko uroku. Ignoranci powiedzą, że to dopiero w XXI wieku dostaliśmy efekty warte zachodu i oglądania. Może warto cofnąć się w czasie?
Kunszt czeskiego aktora
Mój stosunek do oceniania gry aktorskiej zazwyczaj ma charakter ambiwalentny, dawno skończyłem z zachwycaniem się danymi występami. Film to twór wspólny, a nawet wspaniały pokaz kunsztu nie uratuje tragicznie skonstruowanego scenariusza lub niechlujnie pracującej kamery. Tak samo jest tutaj — postarali się wszyscy, o samych aktorach wspominam jedynie przy okazji. Dlaczego? Bo imponują, bo tworzą widowisko na miarę prawdziwej czeskiej komedii. Założę się, że znajomość dwóch z występujących tu nazwisk będzie dla czytelnika sukcesem na miarę odkrycia Ameryki. Niemniej jednak znajdziemy tu plejadę gwiazd, osób odpowiedzialnych za narodziny ambitnej awangardy. Pokazują, że kunszt czeskiego aktora równa się z tym zagranicznym, a może nawet momentami go przewyższa. Pytanie więc — kogo my tu mamy?
Zacznijmy od Vladimíra Mensíka. Jeden z najpopularniejszych czeskich aktorów, rozpoznawalny na tamte czasy u nich tak, jak u nas Zdzisław Maklakiewicz. Aktor komediowy jakich mało. Do tego Miloš Kopecký, w Mraczku nieco starszy, lecz również grający pierwsze skrzypce. Występował w Adela jeszcze nie jadła kolacji, zachwycał i pojawiał się w bardzo kultowym Szpitalu na Peryferiach. Ci artyści nie grają, oni są: mówią, machają rękoma, łażą, biegają, skaczą — w wielkim skrócie — zachwycają widza normalnością i szczerością. Przyjrzyjcie się kiedyś filmografii głównych protagonistów (Libuše Šafránková wraz z Jaromírem Hanzlíkiem), którzy również zrobili ogromne kariery. Nie wspominając o Čestmírze Řandzie pojawiającym się w naszych klasycznych Zaklętych Rewirach…
Wieczorek z Velkopopovickým Kozelem
Istnieje taka ukryta prawda, że do Czech przekonujemy się wraz ze stycznością z pewną dozą ich kultury. Może nie będę wyznacznikiem, gdyż w 1/4 jestem Czechem i zapewne moje rodzinne wypady do Pragi spowodowały przekonanie się do ich stylu bycia. Dla czytelników mam inny pomysł. Proponuję wybrać się do sklepu i kupić ich popularne piwo Kozel. Następnie zaopatrzyć się w doktora Mraczka i rozpocząć wieczorek filmowy. Po pierwszym filmie, ogarnąć kolejne. Proponuję wspomniany tytuł o herbacie. Ewentualnie zapoznać się z Arabelą — wyjątkową kontynuacją przygód Mraczka. Jeżeli zabraknie chęci oglądania kolejnych czeskich dzieł, to wypożyczcie Przygody dobrego wojaka Szwejka. Tyle się mówi o fascynacji innymi narodami i ich dobytkiem, a w tym wszystkim umyka nam dobytek naszych sąsiadów. Bohemia czeka otworem, zaprasza i zachęca do skorzystania z czeskiej nietuzinkowości.