FilmyKinoRecenzje

„Ferrari” – Dętka Czechowa [RECENZJA]

Norbert Kaczała
Kadr z filmu "Ferrari" (fot. materiały prasowe Monolith)

Jest jedna rzecz, która interesuje mnie mniej od samochodów, a mianowicie samochody luksusowe. Nie mając ani prawa jazdy, ani pieniędzy na znakomite włoskie maszyny, nie byłem zatem idealnym kandydatem do poznania historii Enzo Ferrariego. Jednakże jeśli na plakacie znajduje się twarz i nazwisko Adama Drivera, szanse na moją obecność na seansie stopniowo zaczynają wzrastać. Choć w ustach wciąż czuję niesmak po Domie Gucci, to po raz kolejny dałem szansę opowieści o wpływowym Włochu odpowiedzialnym za ekskluzywny towar, w reżyserii starszego pana, który lata świetności ma już za sobą. Co mogło pójść nie tak?

Firma Enzo nie radzi sobie najlepiej. Chociaż nazwisko założyciela i logo z czarnym koniem zna w kraju niemal każdy, finansowo ledwo wiążą koniec z końcem. O ile na horyzoncie nie pojawi się przełom, motoryzacyjne aspiracje byłego rajdowca przejdą do historii. Szansą na odbudowę reputacji jest udział i zwycięstwo w prestiżowym wyścigu Mille Miglia, co oczywiście nie będzie proste z wielu powodów. Poza trudnościami finansowymi nad życiem Enzo wisi także widmo kłopotów rodzinnych. Relacje z żoną (Penélope Cruz) dawno nie były tak złe, czego powodem są choćby śmierć pierworodnego Ferrarich przygodne relacje Enzo z innymi kobietami czy fakt, że główny bohater ma z jedną z nich syna. 

Łącząc te familijne perypetie z okazjonalnym oglądaniem pędzących czterokołowców, uzyskacie wymierny obraz filmu Michaela Manna. I choć oczywiście powinniście przefiltrować to również przez wrażliwość estetyczną reżysera, subtelność w prezentowaniu tych wydarzeń niewiele różni się od subtelności tego recenzji. Wszelkie dramaty rozgrywane pomiędzy Ferrarim a jego bliskimi to podawane raz za razem ściany tekstu, odzierające każdą scenę z choćby znamion finezji. Niczym w latynoskich telenowelach kochankowie będą wrzeszczeć na siebie w gniewie, by po chwili dać się porwać erotycznym uniesieniom. I choć wykrzyczano nam właśnie dobitnie, o co chodzi i kto z kim, nie zmienia to absolutnie niczego w fabule. Choć pewne przeciwności zostaną przezwyciężone, nie sposób nie zauważyć, że same postacie nie uległy zmianie. A to właśnie ewolucja bohatera powinna być kluczowa dla filmu fabularnego.

Kadr z filmu “Ferrari” (fot. materiały prasowe Monolith)

Nie zrozummy się źle. Nie oczekuję kolejnej historii z kategorii: urodził się i umarł, robiąc po drodze masę rzeczy. Ale jednak obierając za punkt wyjścia bardzo konkretny epizod w życiu naszego bohatera, warto zadbać o to, by był znamienny dla całokształtu jego osoby. Z jakiegoś powodu, to ten właśnie wycinek życiorysu okazał się najciekawszy dla scenarzysty. 

Od faktograficznej strony dzieje się tu wiele. Wszystkie rzeczy, które wymieniłem we wcześniejszym akapicie to twardy orzech do zgryzienia dla Enzo, ale żadna z kulminacji danych wątków nie wynika nawet z jego własnych działań. Konflikt małżeński podsumować można niemalże wzruszeniem ramion. Bohaterowie będa się kłócić, rzucając w siebie kolejne wersety ekspozycji aż do momentu, gdy jedno nie uzna, że w sumie to już mu się nie chce i jakoś to między nimi będzie. Relacja z kochanką jest w historii niemal nieobecna, więc i jej rozwój nie wywołuje większych emocji. Jest obojętna do tego stopnia, że o jej finale dowiadujemy się już z napisów końcowych, więc chyba i scenarzysta niezbyt przejął się losem Liny i jej syna. Pośród nijakich bohaterów drugiego planu to Enzo powinien zostać potraktowany z większą uwagą, ale nic takiego się nie dzieje. Driver przemieszcza się tylko z neutralną miną od jednego domu do drugiego – czy to autem, czy spacerem po ślicznych alejkach włoskich miasteczek. Odbija się od swoich partnerek jak kuleczka wrzucona we flipper, nie nabijając jednak po drodze żadnych punktów w tabeli. Może z wyjątkiem tych na wyścigu, ale to już inna sprawa. 

Wyścig bowiem jest jedyną rzeczą godną uwagi widza. W przypadku historii konkretnego człowieka mogło to być (na co naiwnie liczyłem) metaforą jego życiowych zmagań, ujętą w ramy pędzących po szosie bolidów. Ale niestety nie. To tylko satysfakcjonująca sekwencja ścigania się eleganckich i szybkich samochodów, z której satysfakcja jest dość pierwotna. Samochody Ferrari są zwinne jak jaszczurki, ostre jak przecinaki, a my z radością obserwujemy, jak chłopaki ścigają się o Złoty Tłok, obawiamy się każdego wejścia w zakręt. Smutna jest jednak w tym wszystkim  anonimowość siedzących za kierownicami rajdowców. Znamy co prawda ich personalia, ale niewiele ponad to. Ten ma młodą ukochaną, która czeka na niego na mecie, tamten dziś odbywa swój ostatni rajd, a trzeci nie chce być porównywany do tego innego znanego rajdowca. A konkluzji każdego z tych wątków możecie domyślić się nawet teraz.

Kadr z filmu “Ferrari” (fot. materiały prasowe Monolith)

Tutaj właśnie muszę skorzystać z określenia, którego użyłem w tytule tej recenzji. Ferrari cierpi na nieznośne nagromadzenie fatalnie wprowadzonych zapowiedzi nadchodzących wydarzeń. Przestrogi dawane konkretnym kierowcom, sugestywne rozmowy w banku, przesadnie długie ujęcia na konkretne postaci. Jakby reżyser nie dowierzał w siłę sugestii i pokazywał nam wszystko palcem, pytając, czy na pewno widzimy i rozumiemy. Swoją kulminację osiąga to przy końcu Mille Miglia, gdzie z subtelnością auta wjeżdżającego w tłum gapiów Mann znowu upewnia się, że pamiętamy, co powiedział Ferrari kwadrans wcześniej, aby chwilę później przejść do koronacji zwycięzcy wyścigu, obierając obie sceny z ładunku emocjonalnego. Skopać dwie sceny jednym dialogiem też trzeba umieć.

Niestety fatalnych dialogów nie potrafią uratować nawet tak zdolni aktorzy jak Adam Driver i Penélope Cruz. Ten pierwszy przez cały czas spogląda przez lub ponad ciemnymi okularami na świat wokół. Ktoś ginie, ktoś traci robotę, ktoś odnosi sukces. Dla Ferrariego nie ma czym się ekscytować. Brawurowe posunięcie, jak na głównego aktora oraz producenta wykonawczego całego przedsięwzięcia. Nie dziwię się, że pewien fan w Toruniu został potraktowany tak wymownymi słowami, bowiem sam na miejscu Drivera nie miałbym na swoją obronę wiele więcej. Podobnie sprawa ma się z ukochaną Ferrariego. Laura przez 90% filmu świdruje wzrokiem każdego w swoim polu widzenia, winiąc ich za swoje życiowe niepowodzenia. Pozostała część to krzyk i sporadyczne rzucanie warzywami, jako reakcja za te porażki. Ponownie, aktorka każdorazowo prezentująca wspaniały warsztat, wchodzi w rejestry zarezerwowane dla starających się za mocno debiutantów. Winić Cruz? Manna? System? Konkurencję? Możemy tylko spekulować. 

Właśnie scenariusz jest największą bolączką filmu. Ze zdumieniem odkryłem, że Ferrari zadedykowany został zmarłemu Troyowi Kennedy-Martinowi, odpowiedzialnemu za całokształt tej historii. Co jednak ciekawe, nie zmarł on w trakcie realizacji filmu, a 14 lat przed jego premierą. Oznacza to mniej więcej tyle, że scenariusz przeleżał swoje i bez większych poprawek w swej archaicznej formie przybrał formę dzieła filmowego. I czuć to bardzo wyraźnie. Miejsce tego filmu jest w czasach świetności twórcy Złota dla zuchwałych czy Włoskiej roboty. Wtedy ten nierówny miszmasz romansu i pościgów w opowieści o niedostępnym emocjonalnie Europejczyku był chyba bardziej lekkostrawny. A fakt, że Mann swoje najlepsze dzieła również stworzył lata temu nie pomaga filmowi stać się ponadczasowym. Ferrari to odpowiednik Marka Maruchy w wyścigu po zasłużone filmowe laury. Startuje od dawna, ale mam szczerą nadzieję, że daleko z takim podejściem nie zajedzie.

Ocena

4 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.