Okiem FilmawkiPublicystyka

“Gwiezdne Wojny” Okiem Filmawki – kto stracił najwięcej na nowym kanonie?

Martin Reszkie

Gwiezdne Wojny to ogromna baza informacji. Jakkolwiek by nie oceniać ruchów Disneya po przejęciu od Georga Lucasa, trzeba podziękować im za sprowadzenie starego kanonu do roli Legend. Z kolei takie cuda pisarstwa jak trylogia Lando Calrissiana (Myśloharfa Sharów, Ogniowicher Oseona i Gwiazdogrota ThonBoka) powinny zostać pogrzebane nawet głębiej. W ogólnym rozrachunku należy więc być wdzięcznym, że można tworzyć nowe filmy spod szyldu Star Wars bez bagażu 250 pozycji książkowych i nawet nie mam pojęcia jak dużej ilości komiksów. Efektem tego bałaganu tworzonego od 1978 do 2012 roku był świat pełen sprzecznych informacji, dziwnych i beznadziejnych pomysłów oraz śmierci Chewbakki.

Jednak zawsze ktoś dostanie rykoszetem. Czasem to ktoś, kogo lubimy. Czasem ktoś, kto powinien nim dostać. Tak, wciąż mam na myśli Trylogię Lando Calrissiana, lecz także Trylogię Kryzysu Czarnej Floty, nie bądźmy monotematyczni. Kto jednak tym razem dostał z blastera pierwszy?


Cała strefa gamingowa

Niedługo przed przejęciem przez Disneya i w końcu wygaśnięciem praw, LucasArts wypuściło swój najbardziej ambitny projekt – The Old Republic. Takiego giganta MMORPG nie można było uśmiercić, co więcej, do 2016 roku wydawano pakiety rozszerzeń. Nic dziwnego, wysoko oceniana gra nie mogła być zabita bez powodu. I w kwestii gier wideo to była jedyna właściwa decyzja, jaką podjęto.

Największym echem rzucają się oczywiście co najwyżej nieźle ocenione obie części Star Wars: Battlefront. Pierwsza część dawała odrobinę za mało. Brak trybu fabularnego sprawiał, że gracze bez miłości do sieciowych strzelanek mogli zrezygnować z zakupu. Rozgrywka była dość uproszczona, jednak tytuł nadrabiał silnikiem graficznym zapożyczonym od Battlefielda 1 i wykorzystanym w sposób naprawdę wspaniały. Do tego gra miała kilka ciekawych kameralnych trybów gry dla osób nielubiących chaosu znanego z 40-osobowego starcia.  Jednak nie odbiło się to na sprzedaży, tak samo jak fragmentacja gry (na szczęście poszerzanie zawartości nastąpiło darmowo) – w przeciwieństwie do drugiej części, wyszydzonej przez użytkowników za mikrotransakcje, lecz to nie jedyny z grzechów kontynuacji.

Przeczytaj również:  Klasyka z Filmawką – „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”, czyli prawdziwa szkoła uczuć

Dodany tryb fabularny jest nudny, monotonny i miałko napisany. Stwierdzane także niewielkie ilości zmian w rozgrywce, braki w postaciach oraz trudności z odblokowaniem nowych sprawiły, że dość szybko gra stała się jedną z najniżej ocenionych na portalu Metacritic.com przez użytkowników w historii. Dzisiaj nie ma tam już nawet swojej strony – po próbie wejścia na nią, otwiera się Star Wars: Battlefront II z 2005 roku. Właściwie to był świetny tytuł.

Pozostaje też chwilą ciszy uczcić gry skasowane przez nowe dowództwo: Star Wars 1313 oraz Star Wars: Attack Squadrons. Oraz czekać na następne gry, które będę potrafiły wejść na poziom najlepszych gier ze Star Wars w tytule. Nie mam na myśli tylko KotORa, ale także klasyczne już: Star Wars: Jedi Knight – Jedi Academy czy Star Wars: Jedi Knight II – Jedi Outcast.


Did you ever hear the Tragedy of Darth Plagueis the Wise?

Kadr z filmu „Gwiezdne wojny – Epizod III: Zemsta Sithów”

Darth Plagueis to pechowa postać. Zabity przez ucznia, na dodatek nie zagościł na długo w żadnym z kanonów. Wprowadzony po mistrzowsku przez Lucasa w 2005 roku (można powiedzieć, że to najlepsze co spotkało prequele, to scena która jako jedyna potrafi doskoczyć do poziomu Oryginalnej Trylogii) mentor Dartha Sidousa, czekał na rozwinięcie od 2008 do finalnego wydania w styczniu 2012. Książka Jamesa Luceno pod niewiele mówiącym tytułem Darth Plagueis odkrywała wiele z przeszłości mądrego Sitha. Dodatkowo bardzo wyraźnie rysowała sytuację polityczną w Starej Republice, którą starał się wykorzystywać Plagueis, a którą finalnie złamał jego uczeń, Palpatine.

W mojej osobistej opinii, James Luceno wspiął się w tej książce na wyżyny swojego fachu. Niesamowita zawartość, przepełniona nawiązaniami do takich tytułów jak Trylogia Bane’a, własnych pozycji jak Maska Kłamstw czy Łowcy z Mroku. Poza wątkiem Plagueisa, mamy także jasno opisaną rolę Maula jako chłopca na posyłki oraz dużo o przeszłości samego przyszłego Imperatora. I nie jest to historia, której wolelibyśmy nigdy nie poznać. Wręcz przeciwnie, jest to wciągająca opowieść o młodym, ambitnym człowieku, którego tak bardzo pochłonęła Ciemna Strona, że był w stanie złapać w swoje ręce całą galaktykę. Czego chcieć więcej? By została wydana w nowym kanonie.

Przeczytaj również:  Nieme, a dźwięczne. Dźwięk w kinie niemym [Timeless Film Festival Warsaw 2024]

Darth Bane

Kadr z serialu „Gwiezdne wojny: Wojny klonów”

Drew Kapryshyn, który przed Trylogią Bane’a był twórcą KotORa wyszedł naprzeciw wielu oczekiwaniom. Pierwsza część trylogii po prostu dostarczyła tego czego powinna. I chociaż pojawiają się w powieści kwiatki, takie jak fakt, że jeden z przeciwników głównego bohatera walczył stylem Vaapad (który stworzył Mace Windu 1000 lat później), to książka ta daje nowy sposób patrzenia na Sithów. Nie jako już wcześniej znanych bezmózgich wykonawców rozkazów (Maul) czy intrygantów (Palpatine), lecz wizjonerów, jakim był bez wątpienia Bane. Plus daje nam niezliczone ilości nawiązań do KotORa i postaci Revana.

Zobacz również: Gwiezdne Wojny – kto zasłużył na więcej

Od drugiej części cała historia nabiera rumieńców i rozpędu. W ostatecznym rozrachunku trylogia ta to zwarta, pełna interesujących opisów, dobrych pomysłów oraz świetnych pojedynków opowieść o tym, jak powstał Zakon Sithów. Znów, żałować można jedynie faktu ograniczenia kanoniczności Dartha Bane’a do postaci, która ukazała się Yodzie w serialu animowanym Wojny klonów. Ja osobiście bardzo żałuję również Darth Zannah, bohaterki z potencjałem na jedną z najlepszych postaci kobiecych w sadze. Oddałbym Rey i całego Ostatniego Jedi za choć jedną kobiecą postać w serii, która chociaż odrobinę dorastałaby do pięt uczennicy Bane’a.


To tyle, jeśli chodzi o Gwiezdne Wojny. Jak wiadomo, każda decyzja ma swoich beneficjentów. Uczciwie stwierdzam, że jestem jednym z nich. Jakikolwiek nowy kanon by nie był, i tak docenię jego spójność oraz próby nad zapanowaniem nad nim. Do Legend zawsze mogę powrócić. Dlatego postanowiłem nie umieszczać w zestawieniu Revana. Ta postać żyje w grze, jednak na papierze wypada raczej blado, więc mamy sytuację pół na pół. Cieszmy się Legendami, jakie są. Na dodatek bez bolesnego przeświadczenia, że Yuuzhan Vongowie należą do kanonu. Yuuzhan Vongowie są beznadziejni. 

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.