Komiks

“Hellblazer – Mike Carey” – o jeden run za daleko [RECENZJA]

Michał Skrzyński
HELLBLAZER CAREY
Okładka polskiego wydania / fot. materiały prasowe

Wadą śledzenia długich serii, pisanych przez wielu scenarzystów jest to, że po runie dobrym może przyjść Mike Carey. Może historycznie Carey jest bardzo daleko od Delano, którego trzy tomy recenzowałem ostatnio, ale tak właśnie Egmont nam tę serię zaprezentował. No i cóż. Nie jest dobrze.

Hellblazer to antybohater i jego przygody z czasów przywołanego Delano świetnie to pokazują. Ja takiego brytyjskiego blondasa poznałem i tak go kojarzę. Niestety w scenariuszach Careya tego nie widzę. To nie jest tak, że tutaj Johny to teraz zupełnie przezroczysty bohater, ale charakteru mu zostało niewiele. Teraz to po prostu typowy “edgy” protagonista rodem z kina rozrywkowego. Poczciwy chłopak, ale czasami powie coś “odważnego”. Jeśli tego akurat od Hellblazera oczekujecie, to na plus można zaliczyć, że sporo więcej jest tym razem walki. Constantine częściej sięga zarówno po magię bojową, jak i bardziej oczywistą przemoc.

hellblazer carey
Nie to, że dialogów brakuje, ale tekstu jest (na szczęście) znacznie mniej niż u Delano /fot. materiały prasowe

Fabułki zaserwowane nam przez scenarzystę, to w dużej mierze wariacje “potwora tygodnia” i wielkiego spisku, który zaczyna krążyć wokół głównego bohatera. O ile pierwsza zaprezentowana w tomie historia Upojenie życiem, jest całkiem sympatycznym czytadłem to im dalej w las, tym bardziej męcząco. To jest niestety magia złych komiksów, zwłaszcza z tych powstających pod czujnym okiem redaktorów z wielkiej dwójki. Ich problemem jest nie tylko brak oryginalności, czy jakieś scenariuszowe skróty, a zwyczajne męczenie buły kolejnymi nieporywającymi historyjkami muszącymi odhaczyć kolejne punkty na redakcyjnej liście. Tyle dobrego, że ta iteracja Hellblazera nie jest tak przegadana, jak wersja Delano, ponieważ to mogłoby być prawdziwe mordęga.

Przeczytaj również:  „Furia", czyli arturiańska legenda, której nie znaliście [RECENZJA]

Rysunkowo jest raczej średnio. Oczywiście rysownicy zmieniają się co krok, ale większość z nich trzyma się uproszczonego, lekko cartoonowego stylu z płaskimi kolorami. Powiedzmy taki Eduardo Risso, ale bez połowy jego talentu. Ja nie lubię tego stylu, nawet gdy robiony jest dobrze, więc akurat tutaj możliwe, że spodoba Wam się bardziej niż mi.

Podsumowując krótko tę krótką recenzję, ponieważ nie ma się nad czym tutaj bestwić. Dla fanatyków i kompletystów — można się skusić. Reszcie raczej nie polecam.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.