FilmyKinoRecenzje

“Oppenheimer” – Jak zacząłem się martwić i pokochałem swoje życie [RECENZJA]

Norbert Kaczała
Fragment plakatu filmu "Oppenheimer" (fot. materiały dystrybutora Universal Pictures)

Geniusz. Jeden z najwybitniejszych w swojej branży i pokoleniu. Skory do podjęcia ogromnego ryzyka myśliciel, który nie bacząc na koszta, konsekwencje i nakład pracy, doprowadza swoje epokowe dzieło do końca. Nie stroniący jednak od kontrowersji, będący traktowany zarówno jako mesjasz, jak i przebrzmiały medialnie wyrobnik. Oczywiście mowa o Christopherze Nolanie, który właśnie zrobił film o J. Robercie Oppenheimerze. Żarty jednak na bok, bo historia Projektu Manhattan i jego ojca nie jest kwestią lekkiej wagi. Nie ukrywam jednak, że poniższy tekst może nieco skręcić w rejony autoterapeutyczne i opisujące nie to, co sądzę o filmie Nolana w skali od 1 do 10, a o tym, jak widzę “Oppenheimera”. Człowieka, film, ikonę.

Christopher Nolan nie przedstawia nam w swoim najnowszym filmie historii ujętej w ramach “veni, vidi, vici“. Choć początek sugeruje biografię w co najmniej klasycznym wydaniu, wraz z tytułowym bohaterem błyskawicznie wrzuceni zostajemy w wir nagłych przemian. Ogólnoświatowy konflikt przybiera na sile, wszędzie komuniści i zdrajcy ideologiczni. Wojsko szuka sposobu na wygranie wojny raz na zawsze, a pośród tego wszystkiego znajduje się młody fizyk, stojący u progu rewolucji. Jego wymarzony przewrót miałby jednak dotyczyć myślenia o fizyce kwantowej i sposobie jej nauczania, podczas gdy świat domaga się wszczęcia zupełnie innych środków.

Kadr z filmu “Oppenheimer” (fot. materiały dystrybutora Universal Pictures)

W “Oppenheimerze” już od pierwszego aktu pojawia się element, który wielokrotnie wypominany był przez krytyków – nagromadzenie postaci. Co lokację wita nas kolejny ambitny naukowiec, który choć widziany przez chwilę,  odegra niezwykle istotną rolę w rozwoju… Projektu Manhattan? Też, ale przede wszystkim, samego Oppiego. Bo choć Nolan stara się jak może, by ukazać ogrom tęgości umysłów wykonawców testu Trinity, to nie sama eksplozja konkluduje ich starania. Najważniejsze w tym wszystkim jest wzajemne oddziaływanie między tytułowym bohaterem a resztą ekipy. Niczym neutrony bombardujące ciężkie jądro uranu wywołują silną reakcję. Ta napędzić ma kolejne neutrony do dalszych bombardowań – aż staniemy u progu globalnej zagłady lub wykreujemy nowego męczennika.

To właśnie ten paradoks jest w moim odczuciu główną siła napędową całego “Oppenheimera” i źródłem refleksji po seansie. Czy bomba atomowa ma jednego ojca? Patrząc od strony racjonalnej, oczywiście, że nie. W jej poczęciu czynny udział brały setki kobiet i mężczyzn. Poczynając od najwyższych szczebli wojskowej drabiny, kończąc na obsłudze telefonu w biurze czy porządkowaniu biblioteki. Tytułem filmu nie jest jednak “Los Alamos”, “Trinity” czy “Gadżet”. Jako publika niebędąca nigdy świadkiem, ani tym bardziej współuczestnikiem prezentowanych wydarzeń, musimy obrać sobie kogoś, komu będziemy kibicować. Dyrektora, który będzie przydzielał i koordynował pewne zadania, aby popchnąć zbiorowość w stronę sukcesu. A jako że spamiętanie listy nazwisk biorących udział w projekcie jest trudne po 3-godzinnyn filmie, nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek znał personalia wszystkich. Widzowie i reżyser robią z Oppenheimerem dokładnie to, co zrobił z nim szeroko pojęty system. Docenił, dał głos, wyniósł na piedestał i kazał patrzeć. A jeśli cokolwiek nam się nie spodoba? Sam jest sobie winien, że zgodził się na ten cyrk.

Oppenheimer to postać ze wszech miar niejednoznaczna. Zarówno po przebrnięciu przez 3-godzinny film, jak i przez 700-stronnicową biografię (którą z tego miejsca serdecznie polecam) nadal nie sposób pojąć, ani tym bardziej jasno ocenić, jakim człowiekiem był Robert. Możemy rzucić kilkoma przymiotnikami, ale nadal będą to wyłącznie migawki z konkretnych epizodów jego życia. Z drugiej jednak strony, czy nie na tym polega istota biografii? Nawet śledząc drogę naszego bohatera do konkretnego punktu, możemy tylko domniemywać, czy daną decyzję podjął przez wzgląd na brata, dobro narodu, potrzebę seksualnego skoku w bok, czy chęć usłyszenia kolejnych oklasków. Cała plejada postaci tła będzie próbowała klarownie zdefiniować Oppiego, ale nikomu się nie uda. I to wliczając w to nas.

Przeczytaj również:  Wybieramy najlepsze role Kirsten Dunst [ZESTAWIENIE]
Kadr z filmu “Oppenheimer” (fot. materiały dystrybutora Universal Pictures)

Odtwórca głównej roli, Cillian Murphy, idealnie sprzedaje nam swoją postać, prezentując Oppenheimera zarówno jako łase na komplementy “złote dziecko”, jak i skończoną ofiarę złudnej wiary w ludzki rozsądek. W jego pięknych oczach, wyposażonych w równie piękne, błękitne tęczówki odbija się ciężar codziennego patrzenia na siebie w lustrze. Z całą świadomością tego, co zrobił dla ludzi i co z czasem ludziom zrobi. Nie sposób nie odnieść wrażenia, że Murphy przez dużą ilość czasu ekranowego gra podobnie. Te same szeroko otwarte oczy omiatają wzrokiem sale pełną zadowolonych studentów, ciasny pokój przesłuchań czy pustynię w Nowym Meksyku. Czy jest to jednak tylko jednostajna gra aktorska? A może to także ukazanie wszechobecnej w życiu fizyka melancholii? Z jego oczu zionie otchłań smutku, której niemal nikt i nic nie potrafi zapełnić. Nie udało się to nawet wtedy, gdy ich posiadacz stał się najważniejszym naukowcem na świecie. Przecież nie o taką rewolucję mu chodziło.

Jaśniejącą niczym trzykilometrowy słup ognia kreacja Murphy’ego nie góruje jednak nad resztą obsady. Tutaj, nawet jeśli występ ograniczony został do 10 minut łącznego czasu ekranowego, niemal każda aktorka i każdy aktor dają z siebie wszystko. Zderzają się wykreowane przez nich charaktery, ideologie, manieryzmy, aby z czasem stworzyć (pun intended) aktorską mieszankę wybuchową. Jeżeli przed seansem nie wiedzieliście, kim był ten facet z bongosami, albo wrzucający kulki do słoika młodzieniec, po seansie możecie domyślić się, że większość z nich zasiadła w panteonie najwybitniejszych fizyków swych czasów. Nie bez powodu z resztą znaleźli się w tak przełomowym projekcie. To właśnie w tym wszystkim upatruję pomijany dość często element biografii Oppenheimera, na który Nolan zwraca naszą uwagę.

To nie Oppenheimer wynalazł bombę. Nie on pozyskiwał doń uran. Nie on sporządzał protokoły. Nie on pilotował samolot lecący nad Hiroszimą. Nie on zbierał dziesiątki tysięcy szczątków zabitych w wyniku eksplozji i to nie on został rzekomym zwycięzcą w wyścigu zbrojeń. Gadżet to wynik pracy masy osób, za którą odpowiedzialność spadła na jednego człowieka. Z niemałym trudem przychodzi mi przyznać, jak mocno rezonuje ze mną ten fakt. Oczywiście, nie przewodziłem jeszcze nigdy naukowo-militarną operacją mającą zmienić bieg historii, ale do pewnego czasu Oppie też nie. Nieraz już jednak musiałem odpowiadać za pracę moich wspólników. Podlegałem konieczności bycia przez nich podsumowanym i traktowanym przez pryzmat ich subiektywnych opinii. Byłem odpowiedzialny za ważenie tego, co słuszne, a tego, co uprzejme. Musiałem konfrontować się z oczekiwaniami stawianymi wobec mnie i tymi, które ja miałem wobec innych.

Fragment plakatu filmu “Oppenheimer” (fot. materiały dystrybutora Universal Pictures)

Każdy z nas, kto choć raz stanął na czele dowolnego projektu, choćby i w szkole, wie, że nawet z pozycji lidera, ostatecznie będzie tylko tym, kim ogłoszą go ludzie. Szefowie, współpracownicy, odbiorcy, świat. Nie muszą znać procesu twórczego, bo to nie on jest efektem końcowym naszej pracy. Gdy opadnie kurtyna, liczy się tylko to, kto jako ostatni stoi na scenie. Nawet po 3 godzinach obserwacji na temat tego, jak powstawała bomba, kto ją tworzył i komu się to z różnych przyczyn podoba lub nie, na koniec zostajemy z pytaniem “kim jest Oppenheimer?”. Człowiekiem, jakich wiele. Dokładnie takim samym, jak my. Uwikłanym w działania, w których nasza odpowiedzialność bywa stuprocentowa albo żadna. Zależy kogo zapytacie.

Przeczytaj również:  Klasyka z Filmawką – „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”, czyli prawdziwa szkoła uczuć

“Oppenheimer” to film, który wikła człowieka w szereg niejednoznacznych sytuacji i ocen. Osąd zależy przy tym wyłącznie od naszej własnej perspektywy. Nie dowierzam, żeby człowiek z tak dużym doświadczeniem i zapleczem inscenizacyjnym, jak Christopher Nolan, zastosował pewne środki przypadkowo lub z własnej niekompetencji. Ciężar popełnionych na ludzkości czynów znajduje swoje odzwierciedlenie w środkach, które wręcz nie przystoją komuś znanemu z takiego rozmachu w kinie. Wyciszone wiwaty na cześć Oppiego, walające się po podłodze spopielone zgliszcza czy wszechobecne, rażące światło. Jego wyłączenie niemal widzimy za oknem dekoracji. Możliwe, że podkreśla to pośpiech w skleceniu całego Projektu Manhattan albo wspominaną nieraz naiwność tytułowego geniusza. Przy ogromie wiedzy i inteligencji tak niejednoznaczne moralnie i ideowo decyzje niszczą pewien porządek świata. Odzwierciedlają to w prosty, zrozumiały dla Oppenheimera sposób.

Z rozmachem pokazano to, co Oppie doskonale rozumie – złożoność świata fizyki. Poprzedzone wstępnymi miniwizualizacjami zagadnienia znajdują swoje apogeum oczywiście w scenie testu Trinity. Tak, jak głoszą recenzje, wgniata on falą uderzeniową w kinowy fotel. Wiemy doskonale, że bomba wybuchnie. Wiemy nawet, że nie spali atmosfery. Nie po to jednak oglądamy “Oppenheimera”, aby to zweryfikować. Nolan, tak jak Oppie, jest w swym dziele pewny swego. To, na czym się zna, doprowadza w kulminacyjnym punkcie do skrupulatnie wykalkulowanej pointy. To jego niepowodzenia są tutaj kluczowe, bo to my, tak jak reszta bohaterów filmu, będziemy rozliczać artystę z jego dzieła. To my mamy prawo mówić mu, czy to błędy i wypadki przy pracy, czy skrajna naiwność i niekompetencja. Bo od tego tu wszyscy jesteśmy. By ocenić.

Kadr z filmu “Oppenheimer” (fot. materiały dystrybutora Universal Pictures)

Mój finalny werdykt dla “Oppenheimera” to: film wyjątkowy. Wszelakie powody do narzekań, o których usłyszałem, widzę bardzo wyraźnie. Jest to film przegadany, z kilkoma skokami skutecznie budowanego napięcia. Jednak dokładnie tak wyglądały okoliczności, o których opowiada. Przewrotu w historii – i to nie tylko fizyki – rzadko kiedy dokonuje się z ogromnym hukiem. Zanim ten nastąpi, grono szacownych osobistości musi wszystko omówić, wymyślić, zinterpretować po swojemu. A potem wcielić w życie i czekać, aż reszta zrobi to, co oni wcześniej.

Ciężko mi oprzeć się wrażeniu, że Nolan w swoim najnowszym filmie autotematyzuje. Nie winduje się może do rangi geniusza, ale sam zauważa, że każdy z widzów jest efektem gwałtownych przemian dziejących się wokół. Tych wielkich, którym dumnie stawiamy czoła, jak i tych malutkich, które ledwo potrafimy pojąć. Każdy z nas jest Oppenheimerem – czy tego chce czy nie. Każdego z nas historia oceni i zrecenzuje bez względu na to, co sami rzekomo chcieliśmy powiedzieć.

korekta: Anna Czerwińska

Ocena

8 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.