„Pięć koszmarnych nocy” – horror płacy minimalnej [RECENZJA]
Wchodząc na salę kinową pełną poprzebieranych ludzi, śmiechów i generalnego poczucia zbiorowej ekscytacji, dałem porwać się atmosferze. Nie oczekiwałem doświadczenia transformatywnego czy doświadczenia absolutnej redefinicji pojęcia horroru. Chciałem po prostu dobrze się bawić i poczuć choć odrobinę adrenaliny. Ale zapomniałem, że pizzeria Freddy Fazbear’s lata świetności ma już za sobą i, zamiast tętniącej życiem restauracji dla najmłodszych, stoją na jej miejscu jedynie puste i niezbyt interesujące ruiny. Nudne, nawet jeśli goni cię dwumetrowa, krwiożercza maskotka.
Pierwszy straszak filmu jest zaskakująco przyziemny, bowiem zagrożenie bezdomnością i utratą praw do opieki nad swoją młodszą siostrą wisi nad Mikiem jak widmo. Trudno zresztą żeby tak nie było, skoro bohater, wiecznie nawiedzany widmami przeszłości, ma problemy z utrzymaniem nawet najprostszych prac, czy to z powodu braku kompetencji, czy epizodów stresu pourazowego, które wywołują w nim nieuzasadnioną agresję. Mike jest też „samotnym bratem”; po odejściu rodziców służy za jedynego opiekuna swojej dużo młodszej siostry Abby, zamkniętej w świecie własnej wyobraźni, który zamieszkują wymyśleni przyjaciele. Ich jedynym źródłem utrzymania jest renta po rodzicach, prawdopodobnie całkiem pokaźna, bo o przejęcie praw do opieki nad nieletnią ubiega się ciotka, paradoksalnie jedna z najbardziej antagonistycznych postaci filmu, dużo straszniejsza niż restauracyjne animatroniki. Mike staje przed fałszywym wyborem: może podjąć się podłej pracy jako nocny stróż w opuszczonej restauracji albo stracić siostrę i dom nad głową. Witamy w pizzerii Freddy’ego Fazbeara.
Na samym początku muszę się przyznać, że nie jestem targetem filmu, co w pewnym stopniu jest odpowiedzialne za moje narzekanie. Swoją fazę fascynacji Five Night’s at Freddys oczywiście przeżyłem, tak jak większość “dziwnych” dzieciaków w połowie drugiej dekady XXI wieku. Już dawno nie odwiedzałem tego uniwersum. A film stworzono głównie dla fanów. Faktycznie, Pięć Koszmarnych Nocy pęka w szwach od gromu nawiązań, smaczków i ukłonów w stronę miłośników serii. Problem w tym, że czasem pod tym wszystkim gubi swoją tożsamość. Reżyserskie ambicje wplecenia avant-horroru, rozpiętego na kanwie rodzinno-sądowego dramatu do Pięciu Nocy… kolidują z b-klasową tożsamością oryginalnej franczyzy. Efekciarskie marionetki, stworzone przez firmę Jima Hensona, dziarsko podróżują po opuszczonych korytarzach, nadając kampowego sznytu na przekór wszechobecnym mroku i kurzu. Przepuszczona przez filmowe sito historia, znana z pierwszych czterech gier, wciśnięta jest w ostatni akt filmu, przez co staje się jednocześnie ekstremalnie skondensowana i rozwodniona. I tak kończymy z produktem, który mało kogo, oprócz absolutnego fana, zadowoli.
Atmosfera jest gęsta, a samo to, jak świat jest zbudowany to chyba największy atut filmu, przynajmniej jeśli chodzi o domenę wizualną. Potłuczone, wiecznie migające żarówki, echa dawnego splendoru zestawione z ruiną pizzerii, wiecznie kolorowe i plastikowe dekoracje, a także sztuczny, retromaniakalny vintage wyglądają jak żywcem wyjęte z gier. Przy pierwszym zetknięciu z filmowym wydaniem restauracji Freddy’s czuje się historię tego miejsca, ciekawość na temat tego, dlaczego lokal podupadł i delikatne ukłucie niepokoju na karku. Niestety grozie tej nie udaje się na stałe opętać wyobraźni widza, zamiast tego rozpływa się tak szybko, jak się pojawiła, stłumiona nieudolnymi sennymi sekwencjami, płaskim psychologizmem i dziwacznym montażem. Z atmosfery pozostaje tylko wizualny, dopracowany do perfekcji retro-nawiedzony cukierek, pozbawiony jakiegokolwiek napięcia, którego oczekiwać można od filmu, którego głównym celem jest wywołanie strachu. Kiedy podskórny niepokój nie działa, liczyć można jeszcze na jumpscare’y, z których oryginał zasłynął. Ta pozornie tania i prosta technika działałaby perfekcyjnie w kontekście ekranizacji Five nights at Freddy’s, ale nawet i ona nie została wykonana poprawnie, wzbudzając na sali kinowej raczej śmiech, a nie krzyki.
W kontekście śmiechu, Pięć koszmarnych nocy miejscami flirtuje z komedią, ale i to wywołuje raczej niezręczny chichot niż szczery śmiech. Trudno uniknąć śmieszności, kiedy głównymi bohaterami horroru są mechaniczne pluszaki. Niezręczne animatroniki bawią, choć nie do końca wiadomo, czy taki był zamiar. Zabójstwom bliżej do kreskówkowych skeczy niż mrożących krew w żyłach zbrodnim, a i same zmagania bohaterów trudno traktować poważnie. Co najgorsze, przez nieumiejętne dawkowanie dowcipu humorystycznego ubarwienia nabiera nawet to, co śmieszyć nie miało, włącznie z sennymi retrospekcjami Mike’a, które zamiast wnikliwych spojrzeń w głąb jego psychiki, zaczynają przypominać zwyczajny pastisz. Struktura narracyjna nie pomaga. Między pierwszym aktem, pospiesznym i przepełnionym ekspozycją, a równie pospieszonym, pełnym konkluzji finałem, czai się rozlazły drugi akt, w którym o rozwijaniu historii nie ma mowy. Nie ma na nią miejsca pod natłokiem fanserwisu. Nie jest jednak tak, że twórcy kompletnie nie potrafią operować emocjonalnym zabarwieniem swojego filmu. Kampowe ambicje spełniają się w scenie, w której bohaterowie budują zabawkowy fort. Sekwencja, wyrwana żywcem z typowego coming of age, wpleciona w środek horroru bawi i, co jeszcze bardziej zaskakujące, współgra z resztą filmu. Brakuje tylko więcej takich odważnych kinematograficznych decyzji.
Jeśli jest za co Pięć Koszmarnych Nocy chwalić, to za wartość produkcyjną. Casting uderza idealny balans między zatrudnieniem po prostu dobrych aktorów a generowaniem hajpu (decyzja o zaangażowaniu Hutchersona czy Lillarda, znanego dotąd głównie z roli Kudłatego). Imponuje design animatroników; pełnowymiarowych marionetek, operowanych przez kilku ludzi na raz. Ten stylistyczny zabieg sprawdza się o wiele lepiej niż CGI. Biorąc pod uwagę popularność „franczyzy-matki” wiadomym było, że Pięć nocy… okaże się finansowym sukcesem, lecz wyniki kasowe przekroczyły wszelkie oczekiwania. Mamy w końcu do czynienia z jednym z największych (w Polsce największym) horrorowych otwarć w historii kina.
Bez wątpienia film robiono z wielką miłością członków ekipy, zarówno do pierwowzoru, jak i do projektu, nad którym pracowali. Niestety miłości tej nie udało się przelać na efekt finalny. Gdzieś między leniwie i nierównomiernie pociągniętymi wątkami fabularnymi, kryzysem tożsamości i mnóstwem potknięć Pięć Koszmarnych Nocy traci swój pazur. Nigdy jednak nie zapomina o swoim targecie, czyli o fanach. Tych czeka mnóstwo drobnych smaczków i easter eggów. Jeśli jednak wyrwać się z tej radosnej imprezy, pełnej nawiązań i symbolicznych mrugnięć okiem, szybko zauważy się, że tak naprawdę nie ma się czym bawić i wcale nie jest tak wesoło. A przy stole zostaliśmy tylko my i mechaniczny misiek, gotowy odgryźć nam głowę.
Korekta: Jakub Nowociński
Wierzy, że filmy muszą być albo długie i nudne albo absolutnie szalone i grożące przestymulowaniem. Nic pomiędzy. Pozafilmowo - absolutny świr lingwistyczny i prowokator głupich dyskusji.