“Poznajmy się jeszcze raz”, czyli Być jak Ona [RECENZJA]
Świat romkomów, przez napływ ciepłych produktów filmopodobnych ze stacji Netflixa, ostatnimi czasy nie ma się najlepiej. Na ekrany kin trafiają jedynie wyroby średniej próby, szyte na miarę lokowanych produktów, nowomowy i już dawno przeszłych, sezonowych trendów. Dlatego też jeszcze bardziej warto docenić Poznajmy się jeszcze raz, które udowadnia że artystyczne romanse w modernistycznej szacie na pytanie o to, czy są potrzebne, odpowiadają: “Yes, sir, I can Boogie”.
Victor Drummond to zagubiony w nowoczesnym świecie rysownik, który uświadamia sobie spektrum narastającego małżeńskiego kryzysu dopiero wówczas, gdy żona i miłość jego życia, Marianne, wyrzuca go pewnego wieczora za drzwi. Jedynym ratunkiem w tym momencie wydaje się wykorzystanie zaproszenia do “podróży w czasie”, oferowanych przez firmę jego byłego protegowanego Antoine’a, zajmującą się rekonstruowaniem i oddawaniem atmosfery epoki wybranej przez klienta. Victor, jak zapewne możecie się domyślać, zdecyduje się wybrać pierwsze spotkanie ze swoją przyszłą małżonką, konkretnie wieczór 16 maja 1974 roku w Lyonie.
W roku 1974 wszystko było łatwiejsze. Dmąca we Francję rewolucja seksualna otworzyła ludzi jeszcze bardziej niż nowa fala, tworząc z niej przez moment zero-jedynkową płaszczyznę poglądów, gdzie z jednej strony siedzieli komuniści, z drugiej nacjonaliści, a dzieci kwiaty spalały coraz to większe skręty z marihuany, popijając je tanim burbonem. Jedną z wyzwolonych, tańczących do hitów Baccary w narkotyzujących oparach była Marianne, wtenczas wolnoduch, pragnąca pełni życia. Te właśnie cechy: afirmacja codzienności połączona z mocnymi szpilami ironii wbijanymi w rząd Georgesa Pompidou, spowodowały, że Victor stracił dla niej głowę od pierwszego wejrzenia.
W Marianne w inscenizacji “Podróżników w czasie” wciela się Margot, długoletnia partnerka Antoine’a, których burzliwy związek składający się z zejść i rozstań, przeżywa najpoważniejszy, być może finalny kryzys. A jako że opowieść ich niezwykłego klienta, po raz pierwszy od dawna, nie bazuje na głośnych aferach historycznych, a jest nostalgicznym przeniesieniem w czasie do lat młodości i pierwszego uczucia, rezonuje nie tylko w głównym zainteresowanym, Victorze, ale również parze reżyser–aktorka.
Nicolas Bedos, jedno z głośniejszych nazwisk aktorskich w kraju z górującą wieżą Eiffela, kręcąc swój drugi film sięga po popularną w latach 20. i 30. XX wieku narrację rozpadających się związków (comedy of remarriage), które muszą odkryć siebie na nowo. Pozwala mu to na romantyzowanie tego, co było, łącząc wszechobecną nostalgię z inteligentnym uwodzeniem, porywającymi dyskusjami i poczuciem wyzwolenia, z futurystycznymi wizjami – firmą przypominającą “wehikuł czasu”, “internetową psychoanalizą” prowadzoną przez zaczytaną we Freudzie Marianne czy okularami VR.
Nie wiem, czy Bedos, tworząc film i pisząc do niego scenariusz, sięgał po prace kulturoznawcze Simona Reynoldsa, ale Poznajmy się jeszcze raz idealnie wręcz wpisuje się w nurt Retromanii, którą opisywał kultowy badacz. Jego Francja żyje przeszłością. Ludzie pragną wracać do XX wieku i pić wódkę z Hemingwayem albo podpisywać układy monachijskie. Inni wracają do starych komiksów, przygrywają na pianinie Chopina, doszukują się w codzienności cytatów z Leloucha. Współczesność schodzi tu na drugi plan, a każdy chciałby się oszukać – w kwestiach młodszego wieku niż tego z metryki, bardziej romantycznej przeszłości czy też piękniejszej sytuacji związkowej niż marazm codzienności.
Nic dziwnego więc, że największy ładunek emocjonalny niesie tu wolnościowa muzyka w postaci tango Carlosa Gardela Por una cabeza. To w rytm tego utworu Bedos maluje najszczęśliwsze obrazy życia Victora, do którego wraca witalność, inspiracja i ikra rysownicza. I choć zazwyczaj utwór Gardela wiązał się w melodramatach z patosem (jak chociażby w Zapachu kobiety z Alem Pacino), tu jest symbolem piękna, odrodzenia miłości uosobionej w postaci Margot-Marianne, przywracającej do sił starca.
Zresztą muzyka odgrywa tu znaczącą rolę, wypełniając studyjny hotel resentymentami przeszłości. Bardowskie pieśni, przygrywający Chopin, klasyki Bohemy. Wszystko, wraz ze ścieżką dźwiękową skomponowaną przez samego reżysera i Anne-Sophie Versnaeyen, nadaje opowieści niezwykle intymnego, pełnego wiary w magię, klimatu, przenoszącego nas wraz z bohaterami do wyobraźni Victora, mitologizującego pierwsze zakochanie.
Symbolika Poznajmy się jeszcze raz zamknięta jest również w doborach castingowych. Nieprzypadkowy zdaje się wybór zarówno Fanny Ardant do roli Marianne – niegdyś muzy François Truffauta, później wielkiej gwiazdy francuskiego kina (8 kobiet i Nathalie), która w ostatnich latach była przeoczana przez twórców, oraz Daniela Auteuila, kiedyś laureata Złotej Palmy i nagrody BAFTA, wielkiej ikony, który od czasu Ukrytego Michaela Hanekego coraz rzadziej kreuje znaczne role. Bedos tchnie w ich parę nowe życie, dając im charyzmatyczne i pełne ostrych, ciętych dialogów postacie.
Gdy wybrzmiewają ostatnie nuty opowieści, nie chcemy wychodzić z sali. Chcemy jeszcze raz wrócić do magicznego świata nostalgii Bedosa, do reanimowania przeszłości magią kina. Do pierwszej fali filmowego romantyzmu, wziętej żywcem z Franka Capry. Do piekielnie inteligentnych rozmów Auteuila i Dorii Tillier. Wreszcie wrócić do perfekcji uchwycenia zakochania, które, jak demonstruje coraz więcej twórców i twórczyń, nie ma górnej granicy wieku.
Film wejdzie do kin 31 stycznia.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
"Ich Noce", "To skomplikowane", "Filadelfijską opowieść"