Puls Filmawki 05/21 – rekomendacje muzyczne


Musimy się przyznać, że w maju nieco odpuściliśmy uważne kontrolowanie rynku premier muzycznych, ale dobre płyty jak wychodziły, tak wychodzą i siłą rzeczy polecanek i tak będzie sporo. Nie zapomnijcie oczywiście o sprawdzeniu naszej plejlisty na Spotify, gdzie znajdziecie muzykę, o której piszemy w tym tekście.
Zacznę – klasycznie – od rapu, którego słuchałem w ubiegłym miesiącu stosunkowo niewiele, dlatego króciutko: Sprzedałem dupe Zdechłego Osy okazało się być moim ulubionym wydawnictwem okołorapowym. Album ukazał się 28 maja, a ja już przesłuchałem go w całości kilka razy, niektóre piosenki powtarzając razy kilkanaście. Osa wpada w ucho, potrafi piekielnie dobrze rozbujać, ale przede wszystkim wciąga miksowaniem rozmaitych inspiracji, od oldskulowego hip-hopu, przez punk, po techno. Na drugim miejscu postawiłbym chyba DR. EV4L od jednego z moich ulubionych traperów – Young Nudy’ego. Nieco ponad rok temu polecałem na Filmawce jego znakomite Anyways, także jeśli wtedy przegapiliście tę polecajkę, to teraz jest dobry moment, żeby poznać się z Quantaviousem. Wobec tej autorskiej wariacji na temat horrorcore’u nie powinno się pozostawać obojętnym. Skoro już padło słowo “horror”, nie mogę nie wspomnieć o Spiral: From The Book of Saw Soundtrack, czyli czterech piosenkach autorstwa Slaughter Gangu i 21 Savage’a. Świetnie spisał się tam m.in Young Nudy, ale mamy też znakomity występ Millie Go Lightly, dobrze wypadli Gunna z Young Thugiem. Cztery trapowe bengery, po prostu. Na koniec Haitian Boy Kodak Kodaka Blacka. Jego pierwszy dłuższy materiał od wyjścia z więzienia. Czuję się ukontentowany jego jakością i chociaż niektóre tracki wypadają z głowy po jakimś czasie, to wystarczy mi, że jest tam piękne, melodyjne Dejanbem, w którym można się rozpływać. Czekam na cały projekt Kodaka w takim stylu (podobnym też do genialnego singla Last Day In ze stycznia).


Normalnie przeszedłbym teraz do popu, ale w zasadzie poza E TE VENG’ A PIGLIÀ, czyli genialnie przebojowym singlem Liberato – włoskiego producenta i wokalisty o wielkim talencie do smażenia nieoczywistych bengerów, nie mam Wam wiele popu do zaoferowania. Więc może zostawię Was z tym tropikalnym, nadmorskim samplem, refrenem od którego chce się zakochać, trapowymi cykaczami i mostkiem rodem z EDM. Może potem sprawdzicie jego self-titled album z 2019 i tak jak ja – zostaniecie z ziomkiem na długo. Póki co, zostańmy jeszcze na chwilę we Włoszech, albowiem Jacopo Incani, znany jako IOSONOUNCANE wrócił po sześciu latach i sprezentował nam jeden z najlepszych albumów tego roku. Nie żartuję, choć sam się tego nie spodziewałem. W 2015 nagrał bardzo udany, art popowy, psychodeliczny album – było słońce, były uśmiechy, było przyjemnie. Na tegorocznym IRA jest zupełnie inaczej. Wciąż jest sporo psychodelii, ale zawitał także mrok, zawitała tajemnica. Ta płyta trwa prawie dwie godziny i dzieje się na niej tyle (od industrialnego ambientu, do rockowych ballad), że mógłbym jej poświęcić pełnowymiarową recenzję, a na to czasu brak, także posłuchajcie sami, najlepiej wieczorem.
Skoro jesteśmy przy wieczornym słuchaniu, to nie mogę w tej chwili oprzeć się pokusie polecenia Fado, czyli kolaboracji portugalskiego wokalisty João de Sousy i polskiego tria Bastarda. Jak sama nazwa wskazuje, panowie grają fado – jest pięknie, jest wzruszająco, smutno, są ciarki na ramionach, są głębokie, magnetyzujące wokale i przestrzenne kompozycje oparte o wiolonczelę i klarnety. Z takich płyt, które lepiej wchodzą, kiedy zajdzie słońce, mam dla Was jeszcze Logue, kenijskiego producenta Josepha Kamaru, tworzącego pod aliasem KMRU. To uspokajający miks ambientu z nagraniami terenowymi, a zatem mamy: szum wody, śpiew ptaków i powoli sunące kompozycje, które swoim urokiem zapierają dech w piersiach, co nie dziwi, bo Joseph to jeden z najbardziej ekscytujących ambienciarzy w tej chwili.
Zanim przejdę do gitarek – dwie jazzowe płyty. Pierwsza to Yamawarau, czyli nowe wydawnictwo panów, których polecałem w lutym: Jusella, Prymeka, Sage’a i Shiroishiego. Możecie się spodziewać czarów i subtelności. Zero jazzowych odlotów, tutaj nie ma nacisku na wirtuozerię, jest poszukiwanie piękna, spokoju, ciszy. Rozleniwione saksofony, urocze skrzypce, ciepłe gitary koją słuchacza i każą myśleć, że świat jest piękny. Projekty tych ziomeczków to jedno z moich najważniejszych odkryć 2021 roku. Druga płyta to Terrain – dzieło weteranów z Portico Quartet, którzy kontynuują nagrywanie atmosferycznego jazzu z elementami post-minimalizmu, także czekają Was repetytywne kompozycje, ładne melodie, i podobnie, jak w przypadku Yamawarau – wyciszenie.
Zgodnie z obietnicą – czas na gitarki. Przede wszystkim snow ellet i jego suburban indie rock star, czyli fantastyczna muzyka dla fanów emo, popu, emo-popu, spod znaku Oso Oso (przy pierwszym odsłuchu momentalnie uznałem, że Eric Reyes brzmi uderzająco podobnie do Jonathana DiMitriego, ale spoko, to wielki komplement), czy po prostu ładnych, nieco smutnych piosenek. Jeśli to jest Wasz, przysłowiowy dżem – nie wahajcie się, słuchajcie. Jeśli dodatkowo lubicie też muzykę wkurwioną, agresywną, np. hardcore punk, to sprawdźcie nową EPkę Mannequin Pussy – Perfect. Pięć piosenek: dwie rozwścieczone, trzy delikatne, indie popowe, idealne dla fanów Soccer Mommy, czy nawet Phoebe Bridgers. Nie jest to najlepsza płyta tego zespołu, ale dwa zdania warto jej poświęcić.


Na koniec gitarki w wydaniu metalowym i zaczniemy sobie od króciutkiej EPki SeeYouSpaceCowboy… – A Sure Disaster, na której zespół odszedł trochę od obrzydliwego (w pozytywnym sensie) grindcore’u, na rzecz akcentów emo-popowych. Efekt może wydawać się nieco żenujący, ale ja jestem człowiekiem wychowanym na Bring Me The Horizon, więc bawiłem się absolutnie znakomicie. Samoświadome, edgy granie. Teraz czas Mortal Coil, czyli trzeci album Dödsrit – solowego, atmoblackowo-crust punkowego projektu Szweda, Chrisa Östera. Sporo słuchałem jego płyty z 2018 roku i z nową będzie podobnie. Wyszła w ostatni piątek maja, ale to jest po prostu materiał, do którego będzie się chciało wracać, melodyjny, soczyście brzmiący, pełen angażujących riffów, a zimą to w ogóle wjedzie jak złoto. Na deserek wisienka, truskaweczka, dowolny słodziutki owoc dla najwytrwalszych metalowych głów, oto bowiem nowy album Esoctrilihum, czyli solówki Francuza posługującego się pseudonimem Asthâghul. Dy’th Requiem for the Serpent Telepath to ponad godzina blackened death metalu, kreującego kosmiczną atmosferę, dzięki ogólnej estetyce tego projektu (nazwy własne, okładki itd.) i przestrzennym, surowym syntezatorom w stylu Burzum. Do tego techniczne, powyginane riffy i można odnieść wrażenie, że całość okaże się nieco przytłaczająca i… trochę tak jest, ale jednak zwycięża we mnie zamiłowanie do takiego krwistego grania. –Kuba Małaszuk
Do gitarowych rekomendacji Kuby pragnę dorzucić jeszcze długo wyczekiwany debiut punkowców ze Squid. Jeśli coś mówi wam ta nazwa, to bardzo słusznie, bo jakiś czas temu hajpowałem ich singiel Narrator, porównując klimat utworu z LCD Soundsystem, lub Foals, lecz z o wiele większą dawką agresji. I właściwie tej frustracji, złości, dość teatralnej i patetycznej na Bright Green Field nie brakuje – album na pewno przypadnie do gustu wielbicielom innych nowych brytyjskich punkowych zespołów, jak Idles, czy Girl Band.
W maju jednak najchętniej słuchałem lżejszej, mniej intensywnej muzyki i tu również nie zabrakło godnych uwagi wydawnictw. Rewelacyjną płytę wydała Erika de Casier, zaledwie dwudziestodwuletnia duńska piosenkarka, która 2 lata temu zadebiutowała z bardzo ciepło przyjętym Essentials. Tegoroczne Sensational jest u podstaw dość podobnym albumem – z brzmieniem bliskim dokonaniom diy bedroom popu – lecz bardziej subtelnym i przestrzennym. Sama artystka opisuje go używając przymiotników “sexy, sensual, sensational, dramatic” i każda z tych cech, często symultanicznie, objawia się podczas odsłuchów – a jest tu wiele do odkrywania, bo Erika nie pisze łatwych do sklasyfikowania kompozycji. Gorąco polecam – szczególnie popowe hiciory, jak Busy, czy Someone to Chill With (z refrenem, którego nie powstydziłaby się Ariana Grande).


Jak już przy popie, to nie mogę nie wspomnieć o sporym zaskoczeniu, jakim okazał się powrót Aly & AJ. Artystki były aktywne na scenie już od nastoletnich lat, gdy w połowie pierwszej dekady XXI wieku nagrywały albumy dla Disneya, jako członkinie ich armii teenage stars. Ich najnowszej płycie – pierwszej od 14 (!) lat – choć popowej, jednak dość daleko do pop-rockowego brzmienia poprzednich albumów. Absurdalnie zatytułowane A Touch of the Beat Gets You Up on Your Feet Gets You Out and Then Into the Sun to w sercu indie popowe wydawnictwo, przywołujące mocne skojarzenia z najnowszymi projektami Paramore, Kacey Musgraves, czy nawet Carly Rae Jepsen. Artystki mają wielki talent do pisania chwytliwych melodii o nostalgicznym brzmieniu – doskonałym przykładem jest otwierające płytę Pretty Places, wzbogacone przez rozmarzoną gitarę, czy monumentalny, synthpopowy banger Symptom of Your Touch.
Innym udanym comebackiem jest na pewno nowa płyta Sweet Trip – A Tiny House, In Secret Speeches, Polar Equals. Parę miesięcy zachwycałem się singlami zapowiadającymi ten powrót, a tymczasem album przerósł moje oczekiwania. Ponad godzinny czas trwania może uczynić odsłuchy dość trudnymi seansami – i to nie dlatego, że zespół zanudza, co to, to nie. A Tiny House… wypełnione jest pomysłami, hookami i melodiami – jak na dłoni widać, że przez tych kilka lat Sweet Trip wcale nie próżnowali, tylko zbierali te elementy i układali świetne, kompletne wydawnictwo. To album, który łatwo pokochać od pierwszego odsłuchu, a jednocześnie o tylu warstwach i twarzach, że jego pełne odkrywanie może trwać długie miesiące.
Sporym zaskoczeniem okazał się dla mnie też debiut kanadyjskiego poety i wokalisty Mustafy. Rzadko bowiem odpalam płytę z zaledwie szczątkową o niej wiedzą, tak jak zrobiłem w tym przypadku. Wiedziałem, że koleś jest z Toronto, widziałem dwóch wyluzowanych gości na zdjęciu na okładce, więc, wiedziony stereotypami, spodziewałem się wariacji na temat uprawianego na tej ziemi trapsoulu. Dostałem natomiast jedynie soul – ale jak wrażliwy i delikatny! Mustafa swoim emocjonalnym, ciepłym wokalem od samego początku potrafi złapać słuchacza za serce, przywołując skojarzenia z takimi artystami, jak James Blake, czy Sampha, który zresztą pojawia się w gościnnym występie. When Smoke Rises to króciutka, szczera i poruszająca podróż do świata gościa, którego od teraz będę na pewno bacznie obserwował.


Nie byłbym sobą, gdybym nie dorzucił kilku rapowych rekomendacji. Jedną z nich jest BOY ANONYMOUS filmowo nazwanego duetu Paris Texas. Pochodzący z Compton raperzy tworzą energetyczna fuzję trapu z alternatywnym rockiem. Jak na pierwsze wydawnictwo w karierze robi szczególne wrażenie swoboda z jaką potrafią kompletnie odwrócić brzmienie całej piosenki i na przestrzeni albumu robią to kilkukrotnie – jak na przebojowym FORCE OF HABIT, które wprost wywołuje skojarzenia z najlepszymi kawałkami Brockhampton. Inną rekomendacją dla wielbicieli szybkiego mówienia na bitach jest album Pray For Haiti weterana rap gry Mach-Hommy’ego. Haitańczyk ma na swoim koncie już kilkanaście wydawnictw i zapowiada się na to, że najnowsze okaże się jego przepustką do szerszej publiki – ale bynajmniej nie do mainstreamu. Raper konsekwentnie ukrywa swoją twarz za bandaną z haitańskiej flagi i nie wrzuca tekstów na Geniusa, zmuszając słuchaczy do samotnej interpretacji jego liryków. Na pewno jest to obowiązkowy odsłuch dla wielbicieli oldskulowego rapu – tych, którzy zasłuchują się w kawałkach Freddiego Gibbsa, czy abstrakcyjnych eksperymentach Earla Sweatshirta, które Pray For Haiti mocno przypomina – i to nie tylko przez okładkę inspirowaną Basquiatem. – Wiktor Małolepszy