KulturaMuzykaZestawienia

Puls Filmawki 02/2021 – rekomendacje muzyczne

Kuba Małaszuk
Kolaż z materiałów prasowych

Jeśli chodzi o muzyczne premiery, rok 2021 ani trochę nie próżnuje. W styczniu zapodaliśmy Wam naprawdę sporo polecajek i wychodzi na to, że w tym miesiącu będzie ich nie mniej, bo w zasadzie co tydzień ukazywało się co najmniej kilka wartych uwagi albumów, a kompilację naszych ulubionych kawałków możecie znaleźć w tym miejscu. Wzorem ostatniego podsumowania, znów chyba zacznę od rapu, choć ja – tym razem – przygotowałem go nieco mniej.

Dwóch z bohaterów tego zestawienia mogliście poznać miesiąc temu, gdy polecałem single Chrisa Cracka Gabe’a ‘Nandeza. Ten pierwszy, kolejny raz (bo albumów ma na koncie już prawie 20) dowiózł fantastycznie chillową płytę – Might Delete Later, która wspaniale sprawdzi się przy dymku, lub po prostu, jako ścieżka dźwiękowa do wyluzowanego wieczoru, czy przyjemnego spaceru w słońcu. Chris to sprawny raper i świetnie sprawdza się zarówno na nowoczesnych bitach typu cykającego, spowolnionych, nieco abstrakcyjnych, lo-fi podkładach w stylu Lil Ugly Mane’a, czy klasycznych, mocno opartych o sampling, oldskulowych produkcjach – dla każdego coś miłego! Ten drugi za to wypuścił krótką (za krótką!), 12-minutową EPkę Ox, którą póki co udało mi się przesłuchać kilkanaście. ‘Nandez wypluwa linijki z takim skillem (bezbłędna nawijka w kilku językach? c’mon!) i wziął takie bity, że głowa boli. Hipnotyczne flow, świdrujące uszy podkłady, tona talentu, kilogramy charyzmy, cholernie niska rozpoznawalność – sprawdzajcie, macie okazję zostać jednymi z pierwszych fanów (może nawet stanów) tego ziomka.

Na brak popularności zaś, chyba nie może narzekać  Slowthai, który wypuścił w ubiegłym miesiącu drugi album studyjny – TYRON i choć wydaje mi się, że dalej wolę jego debiut, to nie mam zbyt wielu powodów do narzekania. Udany pomysł z podziałem płyty na część bengerową i część “balladową”, wyśmienite featuringi (Skepta? Wow, ale np. Rocky, Blake i Fike też świetnie się spisali), bity – klasa światowa i przede wszystkim absolutnie angażujący występ samego Tyrona. Kocham go, jak ja go kocham…

Okładka “Tyron” Slowthai

Zamykając moją część rapową, cieplutko polecam także debiut studyjny Pooh Shiesty’ego, czyli Shiesty Seasonbo to naprawdę udany kawał trapu. Ten młody (mój równolatek!) reprezentant Memphis udowodnił, że warto będzie bacznie przyglądać się jego rozwojowi, ponieważ potencjał czai się tu spory – niech poświadczy o tym tak znakomity utwór jak Box of Churches. No dobra, trochę farmazon to był z tym końcem o rapie, bo przecież została jeszcze Maggie Vision – nowa płyta Margaretktórą malkontenci bezmyślnie skrytykowali, bo bezpieczna, bo o niczym, bo coś tam, blah blah blah. Prawda jest taka, że Margaret pokazała tutaj luz i zabawę, której brakuje 90% reprezentantów polskiego mainstreamu rapowego. Wzięła przyjemne bity i nagrała ładną, wpadającą w ucho płytę, która już jest dobra, a byłaby dużo lepsza, gdyby pozbyć się większości tych miernych występów gościnnych, bo chłopaki nie dorastają Maggie do pięt.

Zostając na obrzeżach popu (był pop + rap, teraz czas na pop + R&B), chciałbym pochylić się nad cudownie pływającym debiutem Puma Blue. Na In Praise of Shadows, zaprezentował kompilację eterycznych, delikatnie muskających policzki pościelówek i tyle Wam powinno wystarczyć. Po prostu włączcie (najlepiej wieczorem) i odlećcie. To samo mógłbym napisać też na temat nowego wydawnictwa Hayley Williams, która po bardzo udanym Petals for Armor, wzięła fanów z zaskoczenia wspaniałym Flowers for Vases / Descanos. Czemu wspaniałym? TROCHĘ dlatego, że właśnie zaliczam się do grona jej fanów i płakałem, słuchając tej płyty w nocy, kilka minut po premierze. Hayley doszlifowała tutaj swój autorski styl. Jest mniej inspiracji, więcej JEJ i tym się jaram. Słyszałem już, że to nudny album, ale wg. mnie jest wzruszający i piękny. Koniecznie dajcie szansę!

W ogóle fani indie mieli w lutym używanie, bo raz, że Hayley, dwa, że Julien Baker, trzy, że Wild Pink. U Julien, na Little Oblivions, czeka konkretna płakuwa, rozedrgane, osobiste, emocjonalne piosenki. U Wild Pink, na A Billion Little Lights, ciepełko synthpopu i zachody słońca przy Americanie. W zasadzie nie wiem, czemu akurat zestawiam te dwie płyty ze sobą. Prawdopodobnie po prostu tak było mi wygodnie, ale mają też podobne okładki i obie są dobre (choć zupełnie różne (no i Julien trochę lepsza)). Tak, czy siak – proste, że polecam.

Okładka “Little Oblivions” Julien Baker

Używanie mieli także fani Black Country, New Road, którzy bardzo długo, bo bodajże kilka lat, czekali na premierę ich krążka i chyba się nie zawiedli. For the First Time narobiło słusznego szumu, bo to płyta przesmaczna – w fascynujący sposób łącząca muzykę klezmerską ze slintowskim post-rockiem i wokalami typu Stewart z Xiu Xiu. Ogromne wrażenie zrobił na mnie ten album za pierwszym razem. Jeśli jakimś cudem jeszcze o tych gościach nie słyszeliście, ale lubicie eksperymenty w muzyce gitarowej – prędko nadrabiajcie.

Przeczytaj również:  „Kaczki. Dwa lata na piaskach" – ciężkie słowa o trudnej przeszłości [RECENZJA]

Właśnie, à propos eksperymentów. Wyszła nowa Furia i tutaj mamy do czynienia z jednym wielkim, kwasowym eksperymentem. Nihil wykręcił pomysły na zabawę z black metalem, znane z ostatniego LP do (póki co, bo nie wiadomo, co będzie dalej) maksimum i dostaliśmy absolutnie teatralny, tripowy black, który albo zachwyci, albo wynudzi. Jeszcze nie wiem, jak to wygląda u mnie, ale pewien jestem, że w Śnialni wstyd nie przesłuchać (oczywiście o ile lubi się metal!). Pozycją obowiązkową dla wszystkich metalowych głów powinna być także nowa EPka Cult of Luna – The Raging River, która definitywnie nie dostarcza eksperymentów, tylko sprawdzony, masywny, monstrualny sludge metal, znany z poprzednich dokonań tego zespołu. Udana kontynuacja jakże zacnej dyskografii. Jest ciężko, jest atmosferycznie, jest dobrze.

Mieliśmy wolniejszy, “spokojniejszy” metal, czas na ostrą naparzankę od For Your Health oraz Hazing Over. Tutaj nie bez przyczyny wymieniam te składy obok siebie, ponieważ nie dalej jak w 2019 nagrały razem płytę, kiedy Hazing Over nazywali się jeszcze Shin Guard i grali screamo, a nie deathcore. Na Pestilence bowiem, zespół z Pittsburgha wykonał woltę i zmienił wykonywany gatunek, ale spokojnie – wciąż spuszczają piękny łomot. 10 minut czystego rozpierdolu, łamiących breakdownów i agresywnych krzyków. Tytułowy track, to póki co chyba moje ulubione tegoroczne darcie mordy. Jeśli chodzi o For Your Health – ich pierwszy solowy album – In Spite Of, podobnie jak u kolegów z Hazing Over, pełen jest obrzydliwych (w pozytywnym sensie) momentów, kiedy Hayden Rodriguez wyrzyguje płuca, wydobywając z siebie piekielne wrzaski, a reszta zespołu akompaniuje dysonansowymi, głośnymi partiami, ALE są tu też urokliwe momenty, czyste emo wokale i ćwierkające gitarki. Świetne screamo!

Okładka “In Spite Of” For Your Health

Koniec krzyków, czas się uspokoić, a nic tak w lutym nie służyło mi do tego, jak Setsubunczyli kolaboracyjny album Chrisa Jusella, Chaza Prymeka, Matthew Sage’a i Patricka Shiroishi’ego. To magiczny, nieco ambientalny, delikatny jazz, momentami mocno czerpiący z dokonań mistrza Marka Hollisa. Nie ma tu wcale jazzowych odlotów, jest dużo ciszy, spokoju i melodii, które potrafią wyprodukować łezkę w oku. Śliczna płyta. Odloty są z kolei u szwedzkich OGs z Fire!, w końcu mówimy o ikonach współczesnej, jazzowej awangardy. Defeat to świetny, mocno transowy album. Mam wrażenie, że lepszy niż The Hands z 2018 roku. Skoro już użyłem słowa “ikona”, to przejdę do mojej ostatniej polecanki, czyli do Legacy +. Niezwykle energetycznego (bo afrobeatowego) albumu, za którym swoją potomkowie legendy – Feli Kutiego, a mianowicie jego syn Femi Kuti oraz jego wnuk Made Kuti. Muzyka z przesłaniem, przy której można też wytańczyć się do czysta. Bangla, aż miło, a Fela pewnie byłby zajebiście dumny, gdyby mógł jej posłuchać. –Kuba Małaszuk


Luty był nieco frustrującym dla mnie miesiącem, bo płynął dość wolno, by nagle, w ostatnim tygodniu, wybuchnąć masą wartych odsłuchu albumów. Stąd tworzenie tego tekstu wymagało ode mnie włożenia nadprogramowych godzin w obczajanie świeżej muzyczki, abyś Ty, Czytelniku, dostał najświeższy towar. Z radością natomiast, co zwiastowałem już w poprzednim tekście, ogłaszam, że najchętniej zapętlaną przeze mnie płytką był Ziomalski Mixtape Żabsona, rapera, którego darzę niemałą sympatią ze względu na jego wszechstronność. Już single zwiastowały nietuzinkowe wydawnictwo, bo Młody Żaba raz rzucał zaangażowanym politycznie, libertariańskim rapem, czy piekielnie głupim i zabawnym bangerem o uzależnieniu od seksu, by ni stąd ni zowąd zapodać real drill, lub nomen omen emocjonalne Bez Emocji. Ten miszmasz nie zapowiadał spójnego wydawnictwa, ale c’mon – to w końcu miał być mixtape! No i Żabson faktycznie dostarczył krążek, który ma tyle różnych barw, twarzy i vibe’ów, że ciężko ściągnąć go z ripitu.

Okładka “Ziomalski Mixtape” Żabson

Miłym zaskoczeniem okazała się dla mnie EP-ka chińskiej artystki Lexie Lu. GONE GOLD to 23 minuty tanecznego popu o wielkim, synthowym brzmieniu, w którym przejawiają się zarówno wpływy Grimes, jak i synthwave’u. Największe wrażenie zrobiła jednak na mnie informacja, że Lexie sama wyprodukowała cały materiał! Jeśli szukacie czegoś dynamiczniejszego i bardziej bezpośredniego, to na pewno spodoba wam się długo oczekiwany debiutancki album Danny’ego L Harle. Gość, który ma na swoim koncie robienie muzy dla Carly Rae Jepsen, Caroline Polachek, Lil Uziego Verta, a nawet remixowanie Eda Sheerana (fenomenalny remix Beautiful People, kiedy pierwszy raz go słuchałem, to wypadłem z kapci) po 2 HUGE epkach w końcu podzielił się z nami longplayem. Sam koncept zasługuje na dłuższe wspomnienie – otóż płyta utrzymana jest w formie imprezy, na której grają czterej didżeje – każdy ze swoim dystynktywnym stylem – reprezentujący innych muzyków, z którymi Danny współpracował, tworząc te piosenki. Ten genialny w swojej prostocie pomysł powoduje, że Harlecore ani na sekundę nie nudzi i w rezultacie staje się bezwstydnie przebojową płytą. Must-listen dla wszystkich fanów popu bez jakichkolwiek skrupułów.

Przeczytaj również:  „Cztery córki” – ocalić tożsamość, odzyskać głos [RECENZJA]

Pozostając przy muzyce elektronicznej, ostatnimi czasy wciąż wracam do nowej płyty Blanck MassIn Ferneaux, choć nie miało tak brutalnych singli jak poprzednie płyty byłego członka Fuck Buttons, jest równie ciekawym wydawnictwem, gdzie przenika się progresywna elektronika, kojący ambient i twarde, zimne ściany hałasu. Totalnie katartyczny odsłuch – i to właśnie dla tego katharsis, które potrafi zaoferować najlepszy noise, warto zainteresować się ową nietuzinkową płytą. Gdy jednak będziecie potrzebowali chwili ukojenia dla swoich uszu – rekomenduję sięgnięcie po debiut Cassandry Jenkins. An Overview on Phenomenal Nature to natchniony, mieszający rock, folk, jazz, spoken world i ambient album, który mimo krótkiego czasu trwania – lekko ponad 30 minut – łączy to wszystko w przepiękną, oddychającą tkankę. Cassandra opowiada przejmujące historie swoim głębokim głosem, a mi pozostaje tylko rozpływać się w tej przemyślanej i urzekającej konstrukcji. Podobnie zresztą urzekła mnie inna płyta, której miałem okazję posłuchać w ubiegłym miesiącu – Ignorance The Weather Station. Tu jednak jest oszczędniej pod względem instrumentalnym – dzięki czemu delikatny głos Tamary Lindeman zawsze jest na pierwszym planie, wibrujący i porywający, czy to na balladzie Subdivisions, czy dynamicznym Parking Lot.

Okładka “An Overview on Phenomenal Nature” Cassandra Jenkins

Na koniec – słowo czy dwa o singlach. Freddie Gibbs wypuścił chyba najbardziej przebojowy trak w karierze – letnie Gang Signs ze ScHoolboyem Q, które powinno wykręcać o wiele większe numery. Bardzo spodobała mi się Kim w wykonaniu raperki, co do której żywię gigantyczne nadzieje – Tkay Maidzy, autorki najlepszej EP-ki 2020 roku, czyli Last Year Was Weird, Vol. 2. Hitowy trap pełną gębą! Z rapu jeszcze na pewno warto obadać KTO TO JEST Miłego ATZ, przy którym pracował cały zastęp producentów, ale wystarczy powiedzieć tylko tyle, że to hip-house pierwszej klasy. Raveena, którą od debiutanckiego wydawnictwa darzę wielką sympatią, podzieliła się uroczym, czerpiącym z popu lat zerowych singlem – Tweety. Bardzo ładny bedroom pop, jak zresztą cała jej twórczość. A na koniec – Leon Vynehall i pierwsze dwa single z nadchodzącego albumu. Mothra oraz Ecce! Ego! to ostateczne potwierdzenie, że deep house ma już Leon daleko za sobą – oba tracki to kwaśne techno zmieszane z housem, w którym można dopatrzyć się zarówno monumentalnych tekstur Nothing Is Still, jak i trybalnej taneczności Rojus. Czuję dobrze, Panie Leonie! –Wiktor Małolepszy


Ostatnimi czasy stronię od nowości. Bez zaangażowania śledzę świeże wydawnictwa oraz  plany artystów wobec swoich dalszych muzycznych działań. Powodem tego jest, zdaje się, silne przebodźcowanie wynikające ze strategii, którą w tej chwili obierają twórcy. Niewątpliwie mamy teraz do czynienia z pewnego rodzaju zwrotem formalnym, który dość wyraźnie materializuje się w takich awangardowych i innowacyjnych gatunkach jak hyperpop czy noise – zjawiskach, które, poniekąd, strukturalnie kojarzą mi się założeniami popularnego niegdyś punku. Obecnie doświadczamy estetycznego buntu na rzecz abstrakcyjnej ekspresji, znajdującej swoje ujście w chaosie i krzyku. A przyznam (trochę z dumą, trochę z lękiem), że jestem genologiczną ekstremistką. Mówiąc jaśniej: brakuje mi prostej i przyjemnej muzyki. Zatem w przeciwieństwie do moich kolegów redaktorów, którzy przygotowali dla Was wspaniałe kompendium muzyki angażującej, chciałabym zaproponować coś, co od słuchacza niczego nie wymaga i jednocześnie nie zanudza.

Ukojeniem dla moich bolączek okazała się być najnowsza składanka z największymi przebojami Nancy Sinatry Start Walkin’ 1965–1976. Postać ikoniczna oraz jedna z głównych inspiracji wizerunkowych Lany Del Rey. Album otwiera słynne Bang, Bang (w oryginale wykonane przez Cher), a podsumowany zostaje przez duet wokalistki z Lee Hazlewoodem. Dźwięki nieprzetworzonych, surowych instrumentów, idealna synteza głosów Sinatry i Hazelwooda fantastycznie przekształca prosty country rock w klimatyczny filmowy soundtrack.

Okładka płyty “Start Walkin’ 1965–1976” Nancy Sinatry

W następnej kolejności chciałabym trochę podzielić się swoimi refleksjami na temat najnowszej płyty King Gizzard & the Lizard Wizard. Nie będę ukrywać, że mam słabość do tych szajbusów. Zespół słynie z taśmowej produkcji albumów, na których nie stroni od eksperymentów gatunkowych. Podczas swojej dziesięcioletniej kariery chłopaki z Melbourne zaprezentowali swoje interpretacje rocka psychodelicznego, bluesa, thrash metalu i folku. Oczywistym jest, że taka sinusoida brzmień niekoniecznie przynosi dobre efekty i tak jest też w tym przypadku. Nie wszystkie albumy King Gizzard & the Lizard Wizard są warte uwagi, bowiem band nierzadko wpada w pułapkę zapętleń i przewidywalności. Mimo to, moja sympatia do nich wynika z czadowego, kwasowego groove’u, który są w stanie uzyskać w bardzo naturalny sposób. L.W., bo tak brzmi tytuł najnowszego krążka, jest udaną kontynuacją poprzedniego longplay’a K.G, w której realizuje się wszystko to, co cenię w tych gościach najbardziej. Produkcja instrumentalnie powraca do psychodelicznych początków zespołu, zahaczając subtelnie o rejony bliskie Fishing for Fishies, czyli o satysfakcjonująco groteskowego boogie rocka. Muzyka dla kosmitów i dziwolągów, mam nadzieję, że znajdzie się kilku wśród naszych Czytelników. –Magdalena Wołowska

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.