…i piękno tego wszystkiego. Slowdive – „everything is alive” [RECENZJA]


Slowdive zapowiedziało premierę everything is alive krótko po świętowaniu trzydziestolecia wydania swojego najsłynniejszego albumu – Souvlaki. Nowa płyta jest zarazem drugim wydanym krążkiem, odkąd zespół reaktywował się w 2014 roku. Pierwszy z nich, zatytułowany po prostu Slowdive, ukazał się sześć lat temu, więc dzieli je dość spora przerwa. Premiera nowego albumu bez wątpienia sprawiła miłośnikom zespołu okazję do radości, choć mogły pojawić się obawy o to, czy piąty album okaże się kolejnym jasnym punktem dyskografii, czy raczej mało natchnionym odcinaniem kuponów przez kultową grupę. Ostatecznie okazuje się, że everything is alive nie jest wyłącznie „jasnym punktem” pod względem jakości, ale być może także w kwestii… filozofii życiowej artystów.
Mile zaskakuje to, że everything is alive nie jest albumem typowo „piosenkowym”. Znawcy dyskografii zespołu raczej dobrze wiedzą, że mogą po Slowdive spodziewać się zarówno utworów chwytliwych, o standardowej strukturze popowej (chociaż z odpowiadającą shoegaze’owi aranżacją), jak i bardziej nastrojowych i podchodzących pod slowcore kompozycji, w których rozszyfrowanie warstwy lirycznej może sprawiać niemałe trudności. W tym przypadku szala została przechylona na korzyść tej drugiej kategorii. Rezultatem jest muzyka niespieszna, nawet w przypadku szybszych kompozycji zachowująca pewien melancholijny umiar. Nie raz zbliża się gatunkowo do ambientu, zwłaszcza w ślicznym, instrumentalnym prayer remembered i, moim zdaniem, chyba najpiękniejszym na płycie andalucia plays.
Zdecydowana większość utworów wydaje się dość impresyjna, w tym znaczeniu, że brzmią jak uchwycenie konkretnej, ulotnej chwili, rejestracja tego co przemija, zarówno w studiu nagraniowym, jak i w życiu. Na dodatek dominują tu głównie uczucia pozytywne, afirmujące upływ czasu. Twórcy wydają się o wiele dojrzalsi i szczęśliwsi niż w latach dziewięćdziesiątych, a przynajmniej tak brzmi ich muzyka na everything is alive.


Trochę niezgrabnie na tym tle jawi się pierwszy singiel promujący płytę, kisses. Choć sam w sobie spełnia swoją funkcję i na pewno stanie się świetnym punktem koncertów, wydaje się mocno odstawać od reszty albumu. Jest to jeden z bardziej przebojowych utworów Slowdive, z chwytliwym refrenem i zwartą strukturą kompozycyjną. Wcale nie dziwi wybór właśnie tej piosenki do reklamy krążka – jest to zresztą przyjemny utwór, ale biorąc pod uwagę wspomniany wyżej kontemplacyjny, stonowany i nastrojowy charakter everything is alive, sprawia wrażenie kompozycji sklejonej głównie w celach promocyjnych. Bez dbałości o to, jak harmonizuje z resztą tracklisty. Nie jest to nawet problem singla, bo chętnie do niego wracam, ale raczej z tym, że zespół nie nagrał w ramach płyty chociażby drugiego utworu w podobnym charakterze. Najbardziej zbliżona do niego wydaje się alife – dynamiczna piosenka z wyraźnymi gitarowymi motywami i wpadającym w ucho, lecz ledwo zrozumiałym (za to kochamy shoegaze!) refrenem śpiewanym przez Rachel Goswell. Wciąż jednak o wiele lepiej wtapia się w całokształt albumu.
Nawet na tych piosenkach, jak zresztą na całej płycie, wybrzmiewają charakterystyczne dla Slowdive tematy i melodie, ale gdzieniegdzie znaleźć można niespodziewane soniczne rozwiązania. Na andalucia plays, szczególnie w instrumentalnych partiach, słychać lekkie powinowactwa z The Cure z czasów Disintegration (swoją drogą jest to ulubiony zespół Nicka Chaplina, basisty grupy). Otwierająca płytę shanty zaczyna się syntezatorowym motywem, który przynajmniej mi skojarzył się z Depeche Mode do tego stopnia, iż myślałem, że przypadkowo włączyłem ich album. Potem utwór rozwija się w sposób znamienny dla twórców Souvlaki, ale zaskoczenie w pierwszych sekundach i bezbłędne zapożyczenie synth-popowego stylu sprawiły, że jest to jedna z najlepszych, najświeższych piosenek na tej płycie.
Słuchanie zespołu takiego jak Slowdive – uznanego i kojarzonego z autonomicznym brzmieniem – i odkrywanie, ze wciąż mogą zaskoczyć czymś nowym, jest wspaniałym uczuciem. Można dalej wymieniać przychodzące na myśl porównania, ale najważniejszy jest fakt, iż pionierzy shoegaze’u nie pozostają w próżni, ale odważnie i z mnóstwem werwy uczestniczą w życiu muzycznym.


Ten mile widziany u zespołu wigor jest wyczuwalny w ostatecznej wymowie wydania i to właśnie stanowi jego najmocniejszy punkt. Zamykający płytę the slab ma w sobie ciepłe, piękne brzmienie podsumowujące tytuł i charakter albumu. Mur przesterowanych instrumentów i wokaliz Halsteada, choć z pozoru wydaje się typowym popisem shoegaze’owej stylistyki, niesie ze sobą mnóstwo ciepła i afirmacji tego, że „wszystko jest żywe”, pięknie podsumowując to, co na płycie zostało zaśpiewane i zagrane. Dopiero po zakończeniu można zdać sobie sprawę, że na albumie nie ma właściwie ani jednego utworu, który wprost by można nazwać przygnębiającym bądź smutnym. Tak, jakby weterani muzyki alternatywnej chcieli uchwycić i pokazać słuchaczom piękno świata, z którym sami się pogodzili. Przynajmniej ja to poczułem, a bez wątpienia jest to jedno z najcudowniejszych uczuć, jakie może wywołać muzyka.
Korekta: Bartłomiej Rusek