Recenzje

„The Meg” – Recenzja

Martin Reszkie

Zaskakująco, The Meg okazuje się być sprawiającym frajdę wakacyjnym filmem o rybie równie starej, co wielkiej. I w zasadzie na tym można byłoby skończyć tę recenzję. Trudno bowiem wymagać od tego rodzaju widowiska poruszania głębszych punktów ludzkiej egzystencji czy koegzystowania ze sobą człowieka i nie dających się poskromić sił natury, choć i taka problematyka została delikatnie przez twórców zasygnalizowana.

Zacznijmy jednak od początku. Mamy Jacka Morrisa (w roli błyszczący jak zawsze i niesamowicie bawiący się Rainn Wilson), właściciela potężnej stacji badawczej nieopodal chińskiego wybrzeża. Jack jednak ma problem. Pierwsze jego odwiedziny stacji kończą się utknięciem zespołu badawczego poniżej linii dna, które (niespodziewanie) okazało się nie być dnem. Załodze udało się jedynie przekazać, że mieli kontakt z potężnym stworzeniem. Przy braku kontaktu z towarzyszami znajdującymi się 12 tysięcy metrów pod wodą, wyjście jest jedno.

Na ratunek wezwany zostaje stary przyjaciel, Jason Statham. Oczywiście nie ma to nic wspólnego z olimpijsko-basenową przeszłością Jasona. Ma natomiast z jego bohaterem – Jonasem Taylorem, będącym wojskowym ratownikiem wodnym, który pięć lat wcześniej stracił reputację po zostawieniu na śmierć swoich towarzyszy. Według niego – atomową łódź podwodną zniszczyła jakaś żywa i całkiem silna istota, lecz zdaniem reszty świata, po prostu spanikował na dużej głębokości. Pierwsza od lat akcja jest więc dla niego możliwością udowodnienia swojej racji.

Kadr z filmu: „The Meg”
Zobacz także: Kontynuację losów radzieckiego geniusza

Trzeba uczciwie przyznać, że The Meg w warstwie scenopisarskiej zaskakująco gładko przechodzi pomiędzy różnymi głupotkami wynikającymi z tego, że jest to film o mającym dwa miliony lat rekinie będącym w ukryciu przez cały ten czas. Bohaterowie są zarysowani jedną czy dwiema grubymi kreskami, jednak reżyserska wprawa Jona Turteltauba pozwala każdemu odpowiednio wybrzmieć w tej historii, nawet jeśli nie został napisany w jakiś szczególnie ciekawy czy oryginalny sposób.

Przeczytaj również:  „Furia", czyli arturiańska legenda, której nie znaliście [RECENZJA]

W zasadzie postać reżysera to największy wyróżnik The Meg od dziesiątek innych tytułów co najwyżej klasy C emitowanych o 23:55 na TV Puls. Lekkość całej historii, dobra ręka do aktorów (szczególnie chińskich, starających się mówić po angielsku), czy zwyczajna, a niezwykle potrzebna rzemieślnicza biegłość Turteltauba pozwalają nam nasycić się obrazem, który na papierze wygląda w niektórych miejscach naprawdę idiotycznie. Do tego dołożyć należy odpowiednie wyważenie dramaturgiczne czy uzupełnienie tego nietypowym dla tego gatunku fanserwisem i można udać się do kin bez wielkich szans na zawód.

O realnych aspiracjach Megalodona wiedzieli spece od reklamy. Zwiastuny, trailery czy plakaty kipiały humorem czy niespotykaną w filmach za 130 milionów dolarów dużą dozą autoironii. Wygląda na to, że Amerykanie wreszcie nauczyli się sprzedawać niedorzeczne historie w sposób przystępny nie tylko dla niedzielnego widza. Na pomoc w tym przyszedł także montażysta nie dający widzom szansy do ataku epilepsji co kwadrans. Oddajmy cesarzowi, co cesarskie – technicznie The Meg to najwyższa półka.

Kadr z filmu: „The Meg”
Zobacz także: Recenzję Slender Mana

To jednak do Jasona Stathama należy cały film. Niesie on go na swoich boskich barkach od momentu, w którym się pojawia aż do zakończenia, którego nie tyle się można spodziewać, co się go po prostu oczekuje. Nic dziwnego – kiedy taka postać rusza na pięści z prehistoryczną bestią, dobrze wiemy, kto dostanie wycisk. Jednakże, należy nadmienić, że o ile nie jest się fanem charyzmy czy aktorskich walorów Jasona, to i tym razem nie daje on żadnego powodu, by zmieniać o nim opinię. Daje z siebie to, do czego przyzwyczaił nas w poprzednich produkcjach. I dodał do tego najlepszą formę jaką widziałem u buchającego testosteronem pięćdziesięciolatka.

Przeczytaj również:  „Fallout”, czyli fabuła nigdy się nie zmienia [RECENZJA]

Warto także pochylić się nieco nad kategorią wiekową. Zdecydowanie można żałować decyzji uczynienia z The Meg dość bezkrwawego widowiska. Nie rozpaczałbym jednak nad tym. Wydaje mi się, że gdyby zdecydowano się na kręcenie w kategorii R, producenci szybko uszczupliliby budżet obawiając się finansowego flopa. Po takim zagraniu, pomimo potencjalnego morza krwi, otrzymalibyśmy zapewne dość marnej jakości efekty specjalne. A obecnie właśnie karta graficzna decyduje o wizualnej jakości takich obrazów. Taki kompromis wydaje mi się więc dobrym wyjściem, nawet jeśli cierpi na tym logika w filmie. Dostajemy bowiem historię, w której jedyną krwawiącą istotą jest rekin.

Można teraz wrócić do pierwszego akapitu. The Meg finalnie dopłynął do brzegu i nasycił się strumieniem gotówki z kin amerykańskich i chińskich, więc nie widzę większych przeciwwskazań, by po wakacyjnym zażywaniu witaminy D na plaży nie opłacić wyjścia do kina z rybą większą niż jakakolwiek smażalnia nad Bałtykiem może zaproponować.

Ocena

6 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.