„Figurant” – Czy żarty o kremówkach wystarczą? [RECENZJA]
Robert Gliński odnalazł swoje artystyczne powołanie – tworzenie filmów o inwigilowanych duchownych, w których Mateusz Więcławek gra jedną z głównych ról. Jednak, mimo że Zieja (2020) i Figurant są filmami podobnymi, to z pewnością nie można nazwać ich bliźniaczymi. Łączy je wspólny trzon fabularny, ale różnią się już na poziomie perspektywy, z jakiej prowadzona jest narracja. W tegorocznej produkcji obserwowany ksiądz – Karol Wojtyła (Maciej Mikołajczyk) – dla kamery jest bohaterem o marginalnym znaczeniu. Przez sto trzy minuty nie wypowiada on ani jednego słowa, a w kadrze pojawia się niemal wyłącznie na odległym planie. Historia koncentruje się bowiem wokół pracy i życia osobistego Bronisława Budnego (Mateusz Więcławek) – fikcyjnego esbeka.
Największym problemem Figuranta nie jest sam główny wątek, a odgórnie narzucony sposób jego odbioru. Film nie tyle zmusza nas do opowiedzenia się po którejś ze stron, co od początku faworyzuje jedną z nich. Jednak obecnie taka narracja się nie sprawdza, ponieważ wiemy, że Wojtyle daleko było do nieskazitelności. Równocześnie trudno kibicować Budnemu, ponieważ nawet gdyby przymknąć oko na jego zawód, jest po prostu okropnym człowiekiem. To egoista, patologiczny kłamca, manipulant, a przede wszystkim przemocowiec. Gliński przypadkowo zawiesza widza w moralnym impasie, którego nie da się przeskoczyć.
Figurant jest klasyczną opowieścią o bohaterze grzeszącym pychą, którego upadek zbliża się nieuchronnie. Obserwujemy, jak popada on w coraz większą obsesję i przestaje odróżniać wykreowaną fikcję na temat własnej osoby od rzeczywistości. Mogłoby to stanowić najlepiej wyegzekwowany aspekt filmu, gdyby nie sposób ukazania upływu czasu. Historia obejmuje dwadzieścia lat życia Budnego, a jego aparycja prawie wcale się nie zmienia – oprócz pojawienia się pojedynczych siwych włosów i zapuszczenia wąsów. Całość wypadłaby bardziej wiarygodnie, gdyby twórcy zatrudnili co najmniej dwójkę odtwórców głównej roli lub dopracowali postarzającą charakteryzację.
Mimo że Wojtyła pojawia się na ekranie sporadycznie, stanowi główny temat rozmów pozostałych bohaterów. Wyłania się z nich portret człowieka niemal bez skazy, który posiada tylko jedną słabość – miłość do kremówek (tak, ta kwestia naprawdę pada w filmie). Co więcej, bardziej progresywne wystąpienia przyszłego papieża, między innymi o pożyciu małżeńskim, zestawione zostają z całkowicie odwrotnymi zachowaniami głównego bohatera. Buduje to najprostszą opozycję dobra i zła, wzmocnioną jeszcze przez czerń i biel obrazu.
Wizualnie Figurant bywa interesujący. Mniej niż w przypadku Ziei odczuwa się, że jest to produkcja telewizyjna. Szczególnie dzięki wmontowaniu fragmentów z filmów dokumentalnych i propagandowych z lat 50., 60. i 70. XX wieku, jak na przykład Kierunek – Nowa Huta! Andrzeja Munka. Konwencja ta nie została jednak konsekwentnie utrzymana, ponieważ twórcy zrezygnowali z niej w połowie filmu. Szkoda, że rozpoczęty dialog między różnymi ujęciami konkretnego okresu historycznego nie dostał szansy na rozwinięcie się w pełni.
Figurant cierpi najbardziej na przedstawianiu historii w ramach sztywnych dychotomii, które nie zostawiają pola do szerszej interpretacji. Brakuje mu dozy subtelności, konkretnej wizji artystycznej, a przede wszystkim lepszego scenariusza. Gliński bowiem w żadnym momencie nie wychodzi poza znaną i męcząca narrację o papieżu, więc w ostatecznym rozrachunku jego film pozostaje wyłącznie mdłą laurką dla Karola Wojtyły.
korekta: Ula Margas
Mam w sobie dużo miłości i wyrozumiałości względem polskiego kina, czasem nawet za dużo. Nie umiem pójść do biblioteki i nie wyjść z naręczem książek (prawie zawsze wszystkie czytam!). Dlaczego kocham żaby? Bo to wspaniałe zwierzęta, po prostu na nie spójrzcie.