Godzilla – Historia filmowego symbolu atomowej pożogi [CAMPING #34]
Monsters are tragic beings; they are born too tall, too strong, too heavy, they are not evil by choice. That is their tragedy. ~ Ishiro Honda
Jest maj 2014 roku. Siedzę w kinowym fotelu, a okulary IMAX spoczywają na moim nosie. Z niecierpliwością oglądam kolejne zwiastuny i reklamy, czekając na gwiazdę wieczoru. W końcu na ekranie pojawia się On. Król Potworów we własnej, ogromnej postaci. Jego ryk przeszywa moje uszy, a ja w reakcji na te bodźce tylko szerzej się uśmiecham. O Godzilli słyszałem legendy już we wczesnym dzieciństwie. Chociażby z opowieści ojca; o jego pierwszych seansach filmowych, na które na jednym statku z Azji przypłynął zarówno kultowy potwór jak i Bruce Lee z Wejściem Smoka. Zasłuchiwałem się w historiach starszych braci, którzy mieli przyjemność oglądać „tego prawdziwego” Godzillę – dzięki zdobyczom w wypożyczalniach kaset. W czasach bez Internetu mnie samemu pozostawało jedynie czekać i zadowolić się przedstawiającymi go różnorakimi figurkami.
Zobacz również: “Rocketman” – Kolejny nieudany film biograficzny [RECENZJA]
Po raz pierwszy ujrzałem monstrum w telewizji, kiedy na jednym z kanałów puszczono Godzilla kontra Król Ghidorah. Pamiętam specyficzne uczucie, które towarzyszyło mi w czasie seansu. Godzilla bez żadnych wątpliwości był potworem. W panice przed krokami niszczącymi metra czy atomowym oddechem topiącym budynki, tłumy ludzi ewakuowały się z każdego miasta znajdującego się na jego trasie. Kiedy jednak pojawił się jego przeciwnik, złapałem się na tym, że kibicowałem Godzilli – podobnie zresztą jak ludzcy bohaterowie filmu w wielu scenach. Czym takim różnił się od innych oglądanych przeze mnie potworów? Aby odpowiedzieć na to pytanie, należy cofnąć się w czasie i zagłębić w historię tej kultowej postaci.
Godzilla wkroczył na ekrany japońskich kin 27 października 1954 roku. Gojira, uważany wciąż za najlepszy film w serii, opowiedział historię opartą o strach i przeżycia obywateli Kraju Kwitnącej Wiśni. Zaledwie 9 lat po tragicznych wydarzeniach w Hiroszimie i Nagasaki, Ishiro Honda prezentuje w swoim dziele symbol atomowej pożogi. Ogromne monstrum, zrodzone z testów broni nuklearnej, wychodzi na brzeg i sieje zniszczenie, zrównuje z ziemią wioski i zieje radioaktywnym oddechem. To nie jest tylko wielki dinozaur depczący budynki, to ucieleśnienie traumy całego pokolenia Japończyków. Taki wydźwięk rozbrzmiewa do samego końca filmu, a akompaniuje mu Akira Ifukube z muzyką, która towarzyszyć będzie potworowi przez dziesiątki kolejnych filmów.
Zobacz również: “Wielkie kłamstewka” – Sezon 2 [PIERWSZE WRAŻENIA]
Kolejne produkcje zmieniały rolę Godzilli w zależności od tego, czego akurat potrzebował rynek. Pierwszy film rozpoczął modę na nowy – kaijū-eiga (czyli po prostu filmy o wielkich potworach), zatem w kolejnych wcieleniach Big G, jak określa się bohatera tego felietonu na Zachodzie, zajmuje czas ekranowy pokonując kolejne monstra, wciąż jednak pozostając wierny swoim korzeniom, sięgającym horrorowej gleby. Nie wystarczyło to jednak na długo, Toho (wytwórnia stojąca za filmami o potworze) potrzebowało uderzyć w młodszą widownię. Godzilla dorobił się zatem dziecka, stał się zabawniejszy, nauczył się karate, latać na własnym promieniu czy wykonywać bojowy ślizg na ogonie. Stał się bohaterem i maskotką narodu. Jego zadaniem było bawić kolejne pokolenie i eksportować japońskie filmy za morza, jednocześnie wiele stamtąd biorąc.
Ta epoka wepchnęła Godzillę w świat kina klasy B, z którego miał się nie wydostać przez długie lata. W okresie Shōwa (nazwa pochodzi od okresu w historii Japonii) – trwającym od 1954 do 1975 roku, wielki jaszczur podniósł się z kolan tandety dopiero tuż przed przed opuszczeniem srebrnego ekranu na wiele lat; dylogia Godzilla kontra Mechagodzilla wprowadziła mrożącego krew w żyłach antagonistę i kolejną ikonę franczyzy, jednocześnie dając widzom film, który może nie opuścił kategorii B, ale dobił w niej do światowej czołówki.
Zobacz również: “Burleska” – Recenzja [CAMPING #32]
Powrót Godzilli nastąpił w 1984 roku, przywracając jaszczura na należny mu tron potworów. Godzilla nigdy nie był większy, groźniejszy, a jego atomowy oddech bardziej destrukcyjny. Był to bezpośredni sequel filmu z 1954, negujący wydarzenia z Shōwa. Seria powróciła do swych korzeni, serwując widzowi 103 minuty zniszczenia. Nowa edycja miała przypomnieć, że istota zrodzona z wybuchu nuklearnego to nie powód do żartów. Kolejne filmy próbowały zmieniać odrobinę formułę, uderzając w problemy społeczne (obawy związane z modyfikacjami genetycznymi w Godzilla kontra Biollante), dodając cyborgi i podróże w czasie rodem z Terminatora czy wrzucając na środek ekranu stwory budzące skojarzenie z Obcym. Ciągle jednak jeden element pozostawał niezmienny, a był nim tytułowy jaszczur. Godzilla za każdym razem był pozbawioną emocji siłą natury, niepokonaną przez wszystkie części serii, maszerującym w rytm muzyki Akiry Ifukube, wzbogacają ją o swój kultowy ryk – uzyskany przez pocieranie rękawiczki zamoczonej w żywicy o struny kontrabasu.
Z tego powodu, kiedy po ponownym okresie hibernacji do kin zawitała kolejna adaptacja, wierni fani potwora poczuli jakby dostali w twarz produkcją Emmericha z 1998 roku. Problem nie leżał w jakości filmu, słabych żartach o rybach czy fatalnej grze aktorskiej. Problem stanowiła postać Godzilli i tego jak potraktowano legendarną postać, która obecnie posiada zarówno własny pomnik w Tokio jak i gwiazdę w Hollywood. To nie był majestatyczny zwiastun zagłady, którego siłę stanowiło tak samo radioaktywne zionięcie, jak korzenie zapuszczone głęboko w japońskiej kulturze. Ot, przerośnięty jaszczur zionący ogniem. Zbombardowany przez helikoptery. I karmiący się rybami.
Zobacz również: “Cat Sick Blues”. Czy kot jest warty więcej niż ludzkie życie? – Recenzja [CAMPING #30]
Pomimo sukcesu finansowego filmu, kolejni twórcy postanowili wyrzec się tej wersji i przyjrzeć się Godzilli z innej perspektywy – uwypuklić to, co czyni go wyjątkowym. Godzilla, Mothra i Król Ghidorah atakują zmienił genezę potwora, czyniąc z niego ducha ofiar zabitych w czasie II Wojny Światowej. Ostatnia Wojna wydana, by uczcić 50-lecie wielkoluda połączyła wszystkie okresy serii, rzucając jego mniej lub bardziej znanymi wrogami na prawo i lewo, nie wstydząc się rozwiązań rodem z kina klasy B, a nawet ciemnych wieków Godzilli, kiedy to stanowił rozrywkę dla dzieci, dodatkowo cementując go bezsprzecznie jako jednego z najsilniejszych monstrów, które widziała popkultura (mało który bowiem może pochwalić się przyjęciem meteorytu na klatę).
Największa rewolucja miała jednak nadejść dopiero 10 lat później. Amerykańskie studio Legendary postanowiło podjąć się drugiej amerykańskiej próby przeniesienia największego Japończyka wszechczasów na kinowe ekrany. Siedzący na fotelu reżysera Gareth Edwards odrobił tym razem lekcję. Nie próbował odtworzyć genezy potwora, ani kopiować oryginału. Udało mu się jednak uchwycić ideę stojącą za postacią i tchnąć ją w nowe ciało. Tak oto, w czasach obaw o losy planety, Gareth prezentuje nam naturę w swej najbardziej przerażającej i pierwotnej postaci, która wysyła swojego niemalże boskiego obrońcę, by, niczym gorączka o temperaturze nuklearnego pieca, zażegnał zagrożenie dla ziemskiej równowagi. Ludzie są zaledwie pionkami w konflikcie sił, których nie potrafią zrozumieć i mogą co najwyżej odetchnąć z ulgą, że ten planetarny system obronny nie zwrócił się tym razem przeciwko nim.
Zobacz również: Klasyka z Filmawką – “Spacer po linie” [RECENZJA]
Japończycy nie pozostali długo dłużni. Dwa lata później do japońskich kin wkroczyło dzieło Hideakiego Anno, znanego głównie z serii anime Neon Genesis Evangelion. Shin Gojira ukazał światu zupełnie inne, zdewastowane, pokryte bliznami i wypalone oblicze potwora, interpretując na swój sposób horror z 1954. Godzilla stanowi tu bardzo krwawe i chaotyczne oblicze katastrofy nuklearnej, nawiązując do serii wypadków w Elektrowni Atomowej Fukushima, która destabilizuje rządy, sieje zamęt w państwie i pociąga za sobą ciąg… spotkań gabinetowych, politycznych rozważań i prób odnalezienia się w nowej sytuacji. W tle zaś majaczy prawdopodobnie najstraszniejsze wcielenie Godzilli w dziejach, które serwuje widzowi wgniatającą w fotel i stymulującą tak wizualnie jak i dźwiękowo scenę destrukcji miasta.
Jako ciekawostkę należy wspomnieć również dostępne na Netfliksie anime Godzilla: Planet of the Monsters, które mimo wyjątkowo słabych postaci i boleśnie niewykorzystanego potencjału dokonuje bardzo interesującej redefinicji zarówno tytułowego antagonisty jak i jego dwóch najbardziej znanych przeciwników.
Nadszedł czerwiec 2019 roku. Siedzę na domowym fotelu i z niecierpliwością oglądam zwiastuny nadchodzącego widowiska z Godzillą w roli głównej. Czekam, aż znowu na srebrnym ekranie pojawi się Król Potworów, który ciągnie za sobą nie tylko niewiarygodnie długi ogon, ale przede wszystkim najdłużej trwającą franczyzę filmową świata, która łączy pokolenia na całym globie. Godzilla to z pewnością prehistoryczny dinozaur, który nigdy nie strząśnie ze swoich pleców brzemienia kina niskobudżetowego, ale nikt nie zagrozi jego miejscu na tronie, który piastuje już od 65 lat.