CampingPublicystykaRecenzje

“Cat Sick Blues”. Czy kot jest warty więcej niż ludzkie życie? – Recenzja [CAMPING #30]

Albert Nowicki
Cat Sick Blues

W okresie żałoby ludzie radzą sobie z bólem na różne sposoby. Rzadko jednak zdarza się, by przywdziewali maskę obłąkanego zabójcy i karali innych za ich szczęście. To metoda terapii, na jaką zdobywa się Ted Henson (Matthew C. Vaughan) − bohater australijskiego shockera „Cat Sick Blues”, opartego na krótkim metrażu z 2013 roku. Mężczyzna traci nie tylko ukochanego kota, ale też rozum. Wierzy, że pupil odżyje, gdy tylko poświęconych zostanie mu dziewięć niewinnych ofiar. Rozpoczyna się krwawe polowanie.

Zobacz również: “Karnawał dusz”, czyli esencja horroru artystycznego – Felieton [CAMPING #29]

Pochodzący z Melbourne reżyser Dave Jackson przygląda się w swym filmie bardzo specyficznej psychozie. Ted to bowiem facet, który głęboko wierzy we wszystkie absurdy, jakie roją się w jego głowie. Zabija wyłącznie kobiety, niekiedy w erotycznych okolicznościach, ale nie widzi w sobie perwersyjnego zboczeńca. Jest święcie przekonany, że siejąc postrach w kociej, lateksowej masce da swemu zwierzakowi „dziesiąte życie”. Dłoń przystraja w wykonaną na zamówienie rękawicę, imitującą szpony, a biodra oplata pasem z doczepionym, zaostrzonym na obrzeżach dildo. Gdy zakrada się do mieszkań swoich ofiar, pojękuje i mruczy w felinicznym języku. To obsesyjno-kompulsywny morderca, zdominowany przez natręctwa seksualne, przypominający na równi Normana Batesa oraz Franka Zito z pamiętnie plugawego horroru „Maniak”. Trudno o bardziej przerażającego kociarza − chyba tylko pan Prezes przerasta Hensona w tej rywalizacji.

Cat Sick Blues

Parę lat temu „Cat Sick Blues” pokazywany był w trakcie lubelskiego Splat!FilmFestu. Zasłużenie zgarnął wówczas Nagrodę Publiczności dla „najbardziej szokującego filmu pełnometrażowego”. Każda kolejna scena tego zapomnianego dziś horroru jest bardziej powalona niż poprzednia, całość wyjęto jakby z listy „video nasties”. To kino psychodeliczne, niespokojne i wulgarne, wyraźnie podyktowane regułami horrorów exploitation. Maksymalnej eksploatacji poddana zostaje Claire (Shian Denovan) − właścicielka kotki, której widea stały się internetową sensacją. Dziewczyna pada ofiarą brutalnej napaści we własnym mieszkaniu, a nagranie jej molestowania trafia do sieci. Jednocześnie jej uroczy myszołap zostaje zrzucony z wysokości, obalając tym samym mit o kociej rezurekcji. Claire odwiedza grupę wsparcia, gdzie poznaje Teda. Łączą ich wspólne rany oraz emocjonalne rozterki i bardzo szybko, trochę jakby od niechcenia lądują razem w łóżku. Bohaterki nawet nie zastanawia to, że pod nocną lampką spoczywa upiorna, perwersyjna maska, a media z diabelską regularnością informują o grasującym w okolicy psychopacie…

Przeczytaj również:  Diuna: Część druga - Nic jak krew w piach [RECENZJA]
Zobacz również: “Ptak o kryształowym upierzeniu”, czyli Giallo Dario Argento – Recenzja [CAMPING #28]

„Cat Sick Blues” to więc po części slasher, a po trosze psycho-drama o bólu egzystencjalnym i niebezpieczeństwach internetu. Wewnętrzne burze i to, ile biedy możemy sobie napytać, obnażając się w mediach społecznościowych, interesuje Jacksona mniej, bo powstał jego film z umiłowania do potworności. „Cat Sick Blues” jest − pozwolę sobie na zuchwałą grę słów − czystej krwi splatterem, wyreżyserowanym przez niezłego świra.

Wierzę, że wykorzystane w nim efekty gore zawstydzą nawet starych wyjadaczy, bo są szalenie obrazowe, agresywne i napastliwe. Jackson upodobał sobie sceny nakręcone w technice slow motion, a jedna z nich prowokuje wręcz samoistny opad szczęki. Henson wkrada się do pokoju hostelowego i niczym Bundy morduje we śnie grupę turystek. Ściany zalewają hektolitry lepkiej, pomarańczowo-czerwonej mazi, a twarze powoli − i na krótko − ożywających dziewcząt malują się w grymasie zdziwienia, niezrozumienia, wreszcie paraliżującego strachu. Reżyser przelewa juchę niczym artysta, bo przecież horror też może być formą sztuki. Na ścieżce dźwiękowej miesza ze sobą retro-akordy, dojmujące syntezatory, dream pop, a nawet szczyptę ambientu. Wykonanie „Cat Sick Blues” to, kolokwialnie rzecz ujmując, sztos, a niski budżet dodaje filmowi wiarygodności. Nie nazwałbym go trashem. Jeśli już − nieoszlifowanym diamentem, pokrytym grubą warstwą brudu.

Cat Sick Blues

Film jest niełatwy w odbiorze i trudny do przewidzenia, zaskakuje od pierwszych do ostatnich minut. Można przyczepić się do nierównego tempa akcji i zakończenia, wyrwanego z koszmaru sennego, ale tak naprawdę tylko podkreśla ono wyjątkowość tej produkcji − nawet jeżeli narracyjnie nie przystaje do reszty materiału. Moim zdaniem „Cat Sick Blues” to ścisła czołówka australijskiego undergroundu, a przy tym idealna pożywka dla zdeprawowanych umysłów. Jeśli jednak obce są Wam takie tytuły, jak „Bad Boy Bubby”, „Nowojorski rozpruwacz” czy „The Bunny Game”, nastawcie się na kino, które będziecie chcieli z siebie zmyć.

Przeczytaj również:  Wydarzyło się 11 marca [ESEJ]

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.