Recenzje

“Pink Wall” – Od wtedy do teraz [RECENZJA]

Kamil Walczak

Przyjęło już się takie pryncypium w kinie, że jeśli ktoś bierze na warsztat wyeksploatowany temat, to musi się z niego jakoś wytłumaczyć, tj. pokazać coś nowego, świeżego; poddać rewizji to, co widzieliśmy wcześniej albo chociaż nie ustępować innym w wyważaniu otwartych drzwi. W następnym segmencie powinniście przeczytać, że Pink Wall w temacie par robi coś zupełnie innego, że zaskakuje i emocjonuje tak, że ho, ho – i to chyba byłoby właśnie wyważenie otwartych drzwi. Kwalifikacja tego filmu jako komediodramat romantyczny to bardziej gimnastyka semantyczna niż wymierne szufladkowanie (które nota bene też zbyt funkcjonalne nie jest).


Zobacz też: “Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy” – Historycy tu i teraz [RECENZJA]

Tom Cullon z arthouse’ową swobodą i minimalizmem konceptu w najzwyklejszy sposób opowiada o związku Jenny (Tatiana Maslony) i Leona (Jay Duplass). Potrzebuje do tego sześciu fragmentów, sześciu wycinków z ich wspólnego życia na przestrzeni sześciu lat. Jawią się one jako sytuacje graniczne, określające ich samych, definiujące sposób na przetrwanie, wygórowane ambicje i immanentne im zawody. Jest coś organicznego w obserwowaniu tak rozwijającej się relacji i jej ewolucji, ale w istocie kolejność wcale nie jest chronologiczna. Emocjonalne punkty styczności zasadzają się na “zwykłej” kompleksowości historii dwojga ludzi, sparowanych ze sobą przez przypadek skrzyżowany z impulsem. Nie bez powodu bohaterowie pierwszy raz spotykają się w klubie, dostrzegając się w oparach monochromatycznych neonów i klubowej muzyki. Oboje w jakiś sposób sfrustrowani i zawiedzeni, oboje chcący czegoś więcej niż im dotychczas dano. Poznają się ab ovo, w bezpatetycznym pięknie pierwszego spotkania.

Na przestrzeni filmu, przez kolejne doświadczenia, coraz klarowniej prezentować się będzie portret protagonistów, ich charakter, oczekiwania, nawet sposoby afektacji. Cullon uzyskał ogromną przewagę, gdy już w pierwszej scenie jest w stanie na poziomie metaromantycznym połączyć Jennę i Leona nie tylko ze sobą, ale także z oglądającym. To uczucie niewyobrażalnej ulgi, kiedy kłótnia bohaterów zamienia się w złośliwą sprzeczkę, a ta w rozbrajający uśmiech. Mój miłosny cynizm został nader szybko wykruszony, a orężna broń – wytrącona z ręki. To zdecydowanie zasługa wydłużonych (choć bynajmniej nie przeciągniętych) dialogów, po Linklaterowsku napisanych i idealnie tworzących koneksje międzyludzkie. Stan ten podobny jest do zawiązywania kontaktu z osobą, z którą wymieniliśmy ledwie parę zdań, ale skoro dyskusja się klei, to można zostać jeszcze troszkę dłużej.

Przeczytaj również:  „Furia", czyli arturiańska legenda, której nie znaliście [RECENZJA]

Na tak spokojnej fali płynie Pink Wall, pozwalając z całą przekorą zatopić się w związkowych niezręcznościach, uśmiechach i grymasach, często ujawniających się niejako samoistnie. Apogeum takich stanów uczuciowych następuje w scenie, gdy para po roku bycia w związku spotyka się na imprezie ze znajomymi. Dyskurs rozmowy naturalnie się rozwija, przewijają się bardziej lub mniej wygodne dyskusje, w których Jenna bierze udział. To w końcu jej znajomi. W tym samym czasie, przy tym samym stole rozgrywa się symultaniczna scena niewerbalna, gdy Leon rzuca co chwilę spojrzenie na partnerkę. Patrzy z ukojeniem, ale niespokojnie. Ta odwzajemnia się coraz bardziej zdawkowym uśmiechem. W ich licach coś się tli. Przez bite dziesięć minut nie muszą ze sobą wymienić słowa, by osoba trzecia mogła zdiagnozować niepokój, wątpliwość, rozedrganie. Choć scena ta razi trochę chaotycznym, niekonsekwentnym montażem, to głęboki fokus, który potrafi wyłapać bohaterów z tłumu, bardzo umiejętnie wpisuje się w mononarrację filmu.

W całej minimalistyce środków widz odnajduje się pełen zaangażowania, emocji. Sukcesem Brytyjczyka jest nie tylko – jak wyżej – impulsywne pakowanie widza na pokład, ale przede wszystkim autentycznie skonstruowana opowieść o ludziach. Mimo że złożona z wycinków z życia, zdaje się sprawnie montować perspektywę całości, punktując problemy i rozterki, zaostrzając charakterologiczne kontury, utożsamiając ze sobą postacie i ich słabości. Wedle arthouse’owego kodu, reżyser uszczelnia w ich rozmowach quasi-mumblecore, zgodnie z zasadą, że właśnie gadając o pierdołach, mówi się najwięcej o sobie. Nasze własne mikrofilozofie, własny egzystencjalizm i własne zagubienie. Z kolei ciepły charakter produkcji jest tu współistotny z estetyką filmową braci Duplass, którzy zawsze z uczuleniem są w stanie opowiadać o prozaice egzystencji everymanów.


Zobacz też: “Nóż + Serce”, czyli orgiastyczne neogiallo [RECENZJA]

Formalnie Pink Wall o tyle odbiega od klasyki gatunku, że po części stawia na teledyskowe impresje – co wyjątkowo uwidacznia w przewijającej się przez cały seans jednej ze scen. Poza tym, w swojej fragmentarycznej topografii, film pozostaje raczej wierny dwojgu głównych bohaterów, eksploatując ich przez tradycyjną rozmowę. W niej coraz usilniej daje się we znaki przyszłość, wielkie plany i własne miejsce w tych planach. Beztroskie i proste dążenie do szczęścia dwudziestolatków staje się ofiarą dorosłościowej eksmisji, gdy obok spraw ważnych pojawiają się oczywiście ważniejsze.

Przeczytaj również:  Klasyka z Filmawką – „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”, czyli prawdziwa szkoła uczuć

Łączy się to z forsowaną przez koleżankę Jenny hipotezą, a para protagonistów to w tym kazusie króliki doświadczalne. To przekonanie, że każdy związek prędzej czy później się skończy. Że hurraoptymistyczny miesiąc miodowy dostąpi kresu, a zacznie kiełkować frustracja, znudzenie, rozkład. I strach. Ile można wytrzymać z tą samą osobą? Z tym samym partnerem seksualnym? Równie dobrze miłość to tylko faza, euforyczna i żywotna, ale z pewnością  nie wieczna. Po niej następuje przyzwyczajenie, a może przyjaźń. Ale każdokrotnie wykrzyczane Kocham cię wcale nie musi oznaczać, że już wszystko w porządku. Pink Wall dokonuje zatem podwójnego zabiegu – wraz z rodzącym się na naszych oczach uczuciem postępuje jego niepewna erozja. Nie ferując tutaj żadnych wyroków, Cullon zestawie ze sobą te relacje i kontrapunktuje je w poszukiwaniu rozwiązania. Ostatnia scena, ostatni moment kumuluje w sobie te zawody i nadzieje. Stawia pod znakiem zapytania całe doświadczenie i w ten dojmujący sposób pozostaje bezradny.


Zobacz też: Jesteś tylko zabawką… [FELIETON]

Jay Duplass i Tatiana Maslany formułują piękny duet, znakomicie porozumiewając się zwłaszcza w sferze pozawerbalnej. Reżyser z kolei budzi niemały podziw, bo w swoim debiucie popisuje się znakomitymi umiejętnościami opowiadania historii, kreowania bohaterów, tworzenia kina na wskroś współczesnego i skierowanego wprost do ludzi. W gruncie rzeczy to bliskie, czułe kino ze ślicznie przegadanymi dialogami. Przy tych sześciu wyjątkowych chwilach, zawartych w bagatela osiemdziesięciu minutach, zostawia monstrualną wyrwę w sercu. Żeby każdy potrafił z taką skromnością opowiadać o figurach tak intymnych.


Film bierze udział w konkursie Czarny Koń Filmu na tegorocznym festiwalu Ars Independent.

Ocena

8 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.