“Anihilacja” – Recenzja
Fanom science-fiction Alexa Garlanda przedstawiać nie trzeba: autor powieści będącej podstawą adaptacji „Niebiańskiej plaży” Danny’ego Boyle’a oraz scenariuszy do takich filmów jak „28 dni później” i „W stronę słońca” czy „Dredd” z 2012 r. (który, jak ostatnio wyjawił Karl Urban, Garland właściwie również wyreżyserował – goo.gl/JKETsD). Płodny artysta w 2015 napisał i nakręcił „Ex Machinę”, której sukces zasadniczo otworzył mu drzwi na każdy projekt sci-fi, jaki będzie miał zamiar zrealizować.
Można więc zrozumieć decyzję adaptacji książki nieadaptowalnej, jak mówi się o „Unicestwieniu” Jeffa VanderMeera. Nie ma sensu rozpisywać się nad różnicami w treści pierwowzoru literackiego i ostatecznego filmu, bo nie o tym ten tekst – dość powiedzieć, że Garland zaczerpnął od VanderMeera właściwie tylko zarysy bohaterów i ogólny koncept Strefy X, pomijając zupełnie część wątków i dodając własne, co nadaje „Anihilacji” pewnej autonomii (widocznej również w polskim tytule), na której gruncie film broni się bardzo dobrze.
W gruncie rzeczy z „Unicestwienia”, przedziwnej książki pełnej niewyjaśnionych fenomenów, będącej zaledwie wstępem do trylogii Southern Reach powstała „Anihilacja” – film spójny fabularnie, skromniejszy, ale jednak bogatszy w możliwości interpretacji. Medium filmowe daje możliwości uzyskania oniryczności, z czego Garland czerpie często i świadomie: montaż podkreśla zaburzony upływ czasu, niektóre ujęcia wzbudzają niepokój, a wizualne motywy refrakcji (szklanka!) i przemiany puszczają oko do widza, zapowiadając późniejsze wydarzenia. Obrazami reżyser przekazuje również niesamowitą unikalność, ale też brutalność przedstawionego świata.
Mimo śmiałego zamysłu i dojrzałej fabuły na pierwszy plan wysuwają się sprawy filmowo pierwotne – aktorstwo. Portman błyszczy w roli biolożki Leny, jej występ to bez wątpienia najmocniejszy punkt całej produkcji – to silna postać, ale niepozbawiona wad typowej „Mary Sue”. Związek Leny z jej umierającym po wizycie w Strefie X mężem Kane’m działa w filmie niczym okno na postawy głównej bohaterki wobec związków, zmiany i przywiązania. Sama jego postać też ilustracją wszystkich przemian będących efektem przebywania w fenomenie Iskrzenia – warto poświęcić mu szczególną uwagę podczas seansu, aby wyłapać jak najwięcej smaczków. Zmiana i zniszczenie to zresztą główne motywy filmu, który każe nam się zastanowić – czy każda „anihilacja” jest z definicji negatywna?
Te pytania stawia doskonały, trzeci akt filmu na wzór „Odysei kosmicznej” Kubricka: niemal pozbawiony słów audiowizualny spektakl, w którym obserwujemy filozoficzny taniec człowieka z (jego własną) naturą, dosłownie i w przenośni. To ta część, która wynagradza cierpliwość i wyrozumiałość widza dla niektórych zagrań z pierwszej połowy. Komputerowe efekty, szeroko dyskutowane tuż po premierze mogą podzielić widownię, co jest zrozumiałe; osobiście utrzymuję, że Garland zdecydował się na taki rodzaj CGI, aby zwiększyć poczucie senności i odrealnienia za Iskrzeniem. Kulminację konfundującego zmieszania rzeczywistości z animacją komputerową Garland osiąga w scenie z krzesłami, równie ikonicznej, co taniec z „Ex Machiny”. I choć końcowy spektakl pogłębia tę stylistykę, ta scena jest pierwszą, która uderza widza tym, jak niepokojące są wydarzenia z tego innego świata.
Mimo, że Netflix jest tu tylko platformą dystrybucyjną, w oczy kłuje nieco taniość całej produkcji, odbijająca się przede wszystkim na długości – film mógłby trwać spokojnie 30 albo nawet 60 minut dłużej, aby wydłużyć niektóre sceny i podkreślić egzotykę Strefy X na wzór Zony ze „Stalkera”. Skoro Paramount i tak spisał „Anihilację” na straty w box office, taki zabieg wyszedłby jej na dobre, upodabniając ją w retrospektywie do wspomnianego Tarkowskiego czy Kubricka. Porównania będą nieuniknione, ale to niestety nadal niższa liga science-fiction.
Na tle tegorocznych produkcji z tego gatunku „Anihilacja” jednak błyszczy i na pewno błyszczeć będzie. Film może ma swoje minusy, rozchodzi się jednak o to, żeby te minusy nie przesłoniły wam plusów! Przygotujcie się na długie dyskusje ze znajomymi na temat interpretacji zakończenia oraz autodestrukcyjnych mechanizmów działania ludzi. Ja tymczasem wracam do lektury kolejnych tomów trylogii VanderMeera – to jedyna możliwość odkrycia Strefy X na nowo.