Przez żołądek do kuchni. Recenzujemy „Bulion i inne namiętności”
Z jedzeniem każdemu do twarzy. Medium audiowizualne – od skromnych telewizyjnych programów, po onieśmielające budżetem produkcje hollywoodzkie – wyjątkowo upodobało sobie wyczyny speców od kuchni. Sztuka gotowania i filmowe rzemiosło przenikają się zresztą w relacji opartej na osobliwej symbiozie. Kulinaria swoim bogactwem faktur i kompozycji dostarczają sensualnej pożywki kinu, próbującemu odpowiednimi chwytami sprawić, byśmy na czas seansu zapomnieli o niemożności zaznania smaku, zapachu czy dotyku. Bukiet aromatów wciąż pozostaje co prawda poza zasięgiem widza, zmuszonego jedynie oczami konsumować czarowane za barierą ekranu potrawy, lecz dzięki operatorskim popisom najzwyklejsze danie może liczyć na powabną, apetyczną reprezentację. Doskonale świadom tej zależności zdaje się być wietnamski reżyser Trần Anh Hùng (Zapach zielonej papai [1993]) Rykszarz [1995]), którego sukces polega jednak na czymś wyrastającym wysoko ponad umiejętność atrakcyjnego ilustrowania książki kucharskiej czy doraźnej zmysłowej stymulacji. Piruety bohaterów między patelnią a garnkiem są w jego ujęciu zaproszeniem do świata, gdzie sposób krojenia marchwi nabiera znamion romantycznego poematu.
Reżyser Bulionu i innych namiętności luźno bazuje na literackim pierwowzorze Marcela Rouffa „Życie i pasja Dodina Bouffanta”, osadzając akcję w drugiej połowie XIX wieku na żyznych glebach francuskiej prowincji. Tam właśnie, w murach włościańskiej posiadłości, ceniony gastronom Dodin (Benoit Migimel) spędza dzień za dniem na smakowaniu finezyjnych potraw spod ręki utalentowanej Eugenie (Juliette Binoche). W procesie przyrządzania dań nie spuszcza oczu z rąk kobiety, w których niczym insygnia mienią się kolejne produkty, noże, naczynia, przyprawy. Nie jest to jednak relacja oparta na modelu zwierzchnik-podwładny, ani nawet mistrz-uczeń. Choć bohater co rusz strzela serią wymogów, ich koegzystencja została wzniesiona na związkach o wiele bardziej subtelnych i nieuchwytnych, dalekich od czarno-białego podziału ról. Eugenie rozumie Dodina bez słów; gotuje dla niego od dwudziestu lat, wszelkie preferencje smakosza zdążyły zatem wejść w obręb jej intuicji. Ten z kolei zapewnia prywatnej żywicielce bezpieczeństwo, szacunek i przestrzeń do osobistego spełnienia, a jednocześnie pozwala nieustannie szlifować umiejętności. W ten sposób razem dokonują coraz to nowszych smakowych podbojów, żyjąc w dostatku i harmonii. A także mgiełce niedookreślonej miłosnej fascynacji, unoszącej się bezdźwięcznie jak para znad tac pełnych wykwintnej strawy.
Trần cierpliwie eksploruje zasady panujące pomiędzy tą dwójką, ukazując cykl wzajemnego dopełniania nie tylko na linii obowiązków, ale – przede wszystkim – charakterów. Możliwie sugestywnie wydobywa fabularne sensy z puszczanych ukradkiem spojrzeń, niepozornych gestów i temperamentu obojga. Właśnie w uważnej obserwacji nawyków da się dostrzec kluczowe różnice, które paradoksalnie zamiast oddalać bohaterów od siebie, świadczą raczej o ich perfekcyjnym dopasowaniu. Gourmet tak samo wiele bierze od Eugenie, ile może jej dać i vice versa. Mimo pulsującego od spodu romansu, historia duetu w żadnym momencie nie przystaje do zbioru melodramatycznych klisz; widz nie zazna tu ani wciągających konfliktów, ani wzruszeń efektownie puentujących wydarzenia. Autor Przychodzę z deszczem (2009) potrafi wstrzymać łakomstwo emocjonalnych satysfakcji, kładąc nacisk na wydobywanie niuansów z prozy codziennych czynności – przeważnie tych odgrywanych za kuchennym blatem.
Scenariopisarskie wyczucie uwydatnia się zwłaszcza w chwilach, gdy niezaspokojony miłosną żądzą Dodin próbuje przypieczętować związek, uporczywie skomląc matrymonialne propozycje. Z perspektywy kobiety małżeństwo oznaczałoby jednak porzucenie wygodnej pozycji, albo – co gorsza – zniknięcie w cieniu patriarchalnych prymatów. Taki status kłóciłby się również z jej naturą. Najciekawsze dania to w końcu te niedające się zmieścić w jednym kotle, odbiegające od skostniałych definicji i utartych szlaków. Intencja romantycznej swobody stoi natomiast w kontrze do stylu bycia głównego bohatera, dla którego Eugenie od dwudziestu lat pozostaje jedynym nierozpoznanym smakiem w domowej kuchni. Kiedy zaś do drzwi zapuka choroba, dotychczas rozpieszczany przez kucharkę mężczyzna będzie musiał zachwiać nienaruszalnym, zdawałoby się, porządkiem ról. Trần po mistrzowsku inscenizuje te napięcia, z niezakrzepłą fascynacją naświetlając międzyludzkie dychotomie. Rozmyśla przy tym nad pułapkami tradycjonalizmu, emancypacyjnym przebudzeniem czy niekompatybilnością indywidualnych potrzeb. Ale przede wszystkim dowodzi, że ludzkie rozbieżności w połączeniu ze sobą często tworzą mozaikę najpiękniejszych doświadczeń.
Na przestrzeni ponad dwugodzinnego metrażu para postaci w zaledwie kilku scenach opuszcza ściany kuchni. Ta jest penetrowana z niemal sakralnym szacunkiem – zarówno przez bohaterów, jak i oko kamery, której zamaszyste krążenie między gotowanymi potrawami przypomina afirmatywny balet, zwiastujący wyczekiwaną chwilę rozkoszy dla podniebienia. Pomieszczenie stanowi przestrzeń pracy, codziennego oddawania się pasji, a także pole walki składników o uwagę zmysłów, plac budowy okazałych gastronomicznych konstrukcji. Dla bohaterów jest jednak przede wszystkim miejscem wyrażania uczuć, fizycznej komunikacji i rytualnego pielęgnowania więzi. Odpowiadający za warstwę wizualną Jonathan Ricquebourg robi co może, by przenieść te afekty na obrazy kulinarnych szarż, przy okazji wyduszając z brzucha widza donośne burczenie. Ujęcia zasmażanych warzyw czy opiekanych mięs porażają sensualizmem – aromaty zdają się wyziewać zza ram kadru, a tekstury są tak ostre, że z łatwością mogłyby przebić ekran. Do tego w tle przygrywa orkiestra skwierczących na patelni olejów, noży zgrzytających o deskę, bulgoczących wywarów i przerzucanych z rąk do rąk sztućców, kreując partyturę dźwięków niemal hipnotycznych w swoim natężeniu. To wyraz niezwykłej świadomości władania językiem filmu, by wybierać jedynie te z arsenału formalnych środków, które zaowocują iluzją ekstremalnie zmysłowego doznania.
Najłatwiej byłoby rzecz jasna oskarżyć reżysera o asekuranckie wstąpienie na ścieżkę food pornu, ale Trần nie zatrzymuje się na pokusie łatwej estetyzacji. Emocjonalne zależności między bohaterami są tu artykułowane za pośrednictwem energii w ciachaniu cebulki lub mieleniu przypraw, a mnogość taktyk przyrządzania jedzenia zastępuje werbalną transmisję znaczeń. Wystarczy spojrzeć na wprowadzającą, czterdziestominutową sekwencję przygotowywania uczty dla elitarnego grona polityków i intelektualistów: wrażliwa na każdy ruch noża, powściągliwa ręka Eugenie kontrastuje z elegancką zuchwałością partnerującego jej kuchmistrza. Tworzenie posiłków może być w tej optyce sygnałem troski, tęsknoty, pożądania lub dowolnej odmiany tytułowych namiętności; w małych, niepozornych gestach spoczywa sedno psychologicznego rozwarstwienia. Owo semiotyczne nieposłuszeństwo potęguje fakt, iż proces gotowania odbija także kulturowe kodeksy realiów. Trần zadbał, by przed odbiorcą mogły zmaterializować się wygrzebane z archiwów recepty, a pokaz kuchennych starć posłużył za ekwiwalent historycznej ekspozycji. W tych ostatnich właśnie zaklina się dawne zwyczaje, hierarchie władzy oraz sieci społecznych konwenansów. Pośród misek bulionu chadzają ludzie z krwi i kości.
Choć na pierwszy rzut oka sensoryczne przeżycie, jakie niesie za sobą obserwacja tego kulinarnego tour de france, znacząco ogranicza miejsce na opowiedzenie historii, Trần równie dobrze rozwija fabularną nić za pomocą wyrafinowanej symboliki. Pod obrazami wyciąganych z pieca dań czy rozlewanych na nie sosów prowadzi narrację o niewyrażonej sile przywiązania, sztuce budowania relacji, ale i ciężarze straty oraz emocjonalnym niedostatku. Seans nie zostawia jednak wyłącznie posmaku melancholii; to również elegia ku czynieniu z drobnych przyjemności przepisu na życie, docenianiu ulotnych chwil bliskości, smakowaniu erotycznego napięcia, współodczuwaniu i wiecznej celebracji, która nie potrzebuje pretekstu by gościć w codzienności bohaterów. W najnowszym obrazie Wietnamczyka widz rozsmakowuje się całkiem jak w fantazyjnie udekorowanym, popisowym daniu szefa kuchni, z perfekcyjnie wyważoną proporcją każdego składnika. Wybaczcie zwietrzały recenzencki wytrych, lecz przypadek Bulionu… zdaje się samemu zachęcać do opisywania zjawisk za pośrednictwem kulinarnych metafor. W końcu od dawna nie było na ekranach romansu tak nieoczywistego i pomyślanego do chłonięcia wszystkimi zmysłami, w którym faszerowanie kurczaka mówiłoby o postaciach więcej niż najdłuższy monolog.