„Razem z przypadku” – nieoczekiwana zmiana ról | Recenzja | Nowe Horyzonty 2024
Ciszę gwałtownie przerywa refren serbskiego szlagiera R&B. Dwoje nastolatków skacze po pokoju w rytm trzeszczącej z głośników muzyki; gdzieś między ich nogami krząta się jeszcze dziewczynka, mrówcze rozmiary nadrabiająca nieposkromioną energią. Tym otwarciem Goran Stolevski wrzuca widzów w epicentrum domowego harmidru, gdzie postaci przez niespełna dwie godziny przepychają się w klaustrofobicznym bezładzie. Każda z nich dźwiga na swoich barkach wór trosk, których wzajemna niekompatybilność co rusz doprowadza do awantur tak krzykliwych, że aż chce się uciec – byle jak najdalej od tego świata. Bez szans: źródłem dyskomfortu jest w końcu podobieństwo fabularnych tarć do tego, co znane nam z autopsji. Przynajmniej początkowo, bo australijsko-macedoński twórca dysponuje arsenałem tematów wykraczających daleko poza sferę rodzinnych sprzeczek. Bohaterowie muszą mierzyć się z zewnętrznym niezrozumieniem swojej odmienności, uprzedzeniami na tle rasowym i seksualnym, niestabilnością ekonomiczną, chorobą, śmiercią, w końcu – koszmarem wchodzenia w dorosłość. Nikt nie powiedział, że będzie łatwo.
Po osadzonym w dziewiętnastowiecznej Macedonii debiucie, baśniowym folk-horrorze Nie będziesz sam (22. MFF Nowe Horyzonty), reżyser ponownie kieruje kamerę na ojczysty krajobraz. Tym razem bierze jednak pod lupę realia współczesnego Skopje, tętniącego po równi energią młodych mieszkańców, co napierającymi z każdej strony objawami społecznych nierówności. Choć bohaterów przewija się cały tłum, w centrum narracji stoi Dita – pracowniczka służby zdrowia, która mniej lub bardziej dobrowolnie uczyniła ze swojego domu istny gabinet osobliwości. Mieszkanie dzieli z partnerką Saudą, pomagając jej w opiece nad dwiema córkami z poprzednich związków: dojrzewającą Vanessą i pięcioletnią Mią. Jest też Toni, przyjaciel Dity. Jakby tego było mało, progi domostwa stają się bezpieczną przystanią także dla kilku lesbijek odtrąconych przez swoich krewnych. Bohaterowie wspólnie stwarzają queerowy azyl dla jednostek wyrzuconych na margines, będący zarazem patchworkowym modelem rodziny, w którym codzienne konflikty zamiast oddalać od siebie jej członków, paradoksalnie działają na korzyść emocjonalnego przywiązania.
Reżyser zamyka swoje postaci w klinczu sprzeczności: przy nawarstwiających się problemach, grupa bohaterów jest dla siebie jednocześnie beznadziejną przeszkodą i zbawiennym wsparciem. Ich niejednoznaczne relacje są kwintesencją toksyn z natury wpisanych w tkankę rodzinnych zależności.
W świetle nowej sytuacji wszyscy domownicy będą musieli skonfrontować pragnienie niezależności z potrzebą troski o siebie nawzajem. Ale zmiana, która w pierwszej chwili przyprawia bohaterów o zimne dreszcze, szybko okazuje się jedynie formalnością. Choć każdy z bohaterów na swój sposób przepracowuje żałobę po odejściu Saudy, łączące ich stosunki pozostają z grubsza takie same jak wcześniej. Stolevski toczy tym samym polemikę z tradycyjnym pojęciem rodziny, udowadniając, że zakodowane w kulturze przeświadczenie o więzach krwi jako fundamencie familijnej wspólnoty jest wyłącznie powierzchownym i zwietrzałym konstruktem. Tutejszych outsiderów łączy coś znacznie silniejszego niż jednakowe nazwisko: kolektywnie doświadczają wielopoziomowego wykluczenia, wyrażając sprzeciw wobec powszechnie przyjętych norm. Nawet przy braku genealogicznego powiązania i predylekcji do nieustannych awantur, współlokatorzy są w stanie stworzyć grono oddanych sobie osób, w którym ostatecznie każdy może na sobie polegać. A jeśli coś decyduje o pięknie wspólnotowości, to właśnie zdolność do wzajemnych poświęceń.
Reżyser nie udziela prostych odpowiedzi, stroniąc od satysfakcjonujących rozliczeń i linearnego spajania konfliktów. W tym celu rezygnuje z przejrzystej struktury – wierzy, że publika samodzielnie złoży fabularne puzzle ze skrawków międzyludzkich nieporozumień. Tym samym film bardziej niż zwarte opowiadanie przypomina fragmentaryczny kolaż scenek, których chaotyczność rezonuje z egzystencjalnym bałaganem postaci. Porywista kamera zaklina bohaterów w wąskich ramach kadru, podkreślając niewygodę stłoczenia wewnątrz ścian domostwa. Te z wierzchu zmyślnie dobrane środki wyrazu do pary z pędzącym tempem narracji działają niestety w dwie strony. Niby pozwalają wejść w skórę bohaterów i wiarygodnie nakreślić ich psychologiczny profil (niemała w tym zasługa naturalnie brzmiących dialogów, wypowiadanych przez znakomicie dobrany aktorski zespół). Niestety, przyczyniają się także do poczucia dramaturgicznej jednostajności – strukturalny nieład wygrywany wciąż na tej samej nucie zaczyna nie tylko męczyć, ale i nużyć, z każdą minutą dystansując od zmagań postaci.
Nawet jeśli to metoda zgodna z intencją autora, brak oddechu między kakofonią ciągłych kłótni nie pozwala emocjonalnie zakotwiczyć w historii. Organizacyjna bylejakość kładzie się cieniem również na skuteczności podejmowanej problematyki społecznej. Razem z przypadku to bowiem dzieło tyleż fascynujące na poziomie socjologicznej refleksji, co pogrążone w scenariuszowym niezdecydowaniu. Reżyser zdaje się niemal mechanicznie odhaczać kolejne punkty z listy tematów nośnych i modnych zwłaszcza w bieżącym repertuarze arthouse’u, takich jak queerowa tożsamość i nienormatywna orientacja seksualna, rasizm i ksenofobia, przepaść klasowo-ekonomiczna czy – uogólniając – systemowa przemoc wobec jednostek niewpisujących się w schemat pożądany przez środowiska konserwatywne. Przy takim natłoku motywów żadne z zagadnień nie otrzymuje szansy na rozwinięcie, pozostając ledwie muśniętymi w zalewie kolejnych tematycznych punktów odniesienia.
Inna sprawa, że podejmowanym przez Stolevskiego wątkom daleko do odkrywczości, a na łamach stuminutowego metrażu autor próbuje przekazać mniej więcej to samo, o czym weterani światowego kina niezależnego powiedzieli już wielokrotnie, co więcej – w sposób bardziej zgrabny i spełniony artystycznie. Za porównaniami nie trzeba szukać daleko; dość wspomnieć kino braci Dardenne, Kena Loacha czy Hirokazu Koreedy. Reżysera czeka jeszcze długa droga, nim stanie się godnym patronem współczesnych nieszablonowości. A sądząc po zachłanności w mnożeniu tropów, Macedończyk wyraźnie do tego aspiruje.
korekta: Daniel Łojko
Student filmoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim. Entuzjasta horroru, azjatyckiego slow cinema i wszelkiej maści filmowych śmieci. Zajmuje się także tworzeniem muzyki i konsumpcją pierogów paczkowanych.