Świąt nie będzie – recenzja filmu „Święto ognia” Kingi Dębskiej
„Żyje się po to, by być szczęśliwym” – Kinga Dębska wie o tym chyba aż za dobrze. Począwszy od pełnometrażowego debiutu każdy jej film, nawet mimo często przygnębiającej z wierzchu tematyki, dąży do zasiania w widzu ziarenka optymizmu i wiary w lepsze jutro. To zresztą nie jedyny punkt styczny między poszczególnymi dziełami reżyserki, która regularnie powtarza w nich te same zagadnienia, od czasu do czasu przywdziewając jedynie nowy kostium. Podobnie jest tym razem: w centrum zainteresowań Dębskiej wciąż stoi specyfika rodzinnych relacji i toksyn wpisanych w ich definicję. Przy „Święcie ognia” zamiast prywatnych obserwacji sięga po powieść Jakuba Małeckiego. Lecz liczących na powiew świeżości czeka co najwyżej cyniczne westchnienie. Miały być łzy wzruszenia, są rozgotowane kluchy w tandetnym opakowaniu.
Fabularna kanwa zasadza się na losach dwóch sióstr, wychowywanych samotnie przez nieco fajtłapowatego ojca Poldka (Tomasz Sapryk). Po lewej stronie mamy Anastazję (Paulina Pytlak), dwudziestolatkę rozkochaną w komiksach, muzyce i podglądanym z balkonu sąsiedzie, z której perspektywy widz będzie śledził większą część wydarzeń. Po prawej – starszą od niej Łucję (Joanna Drabik), oddychającą wielkimi ambicjami tancerkę Baletu Narodowego u progu wielkiej kariery. Dziewczyny różnią się od siebie w niemal każdym aspekcie, ale poza więzami krwi łączy je codzienna walka z ograniczeniami własnego ciała. Pierwsza przyszła na świat z dziecięcym porażeniem mózgowym (choć sama woli nazywać je pieszczotliwie „porożem”), co przykuło ją do wózka i uniemożliwiło werbalną komunikację. Druga uparcie nagina swoje fizyczne możliwości, wykręcając sylwetkę w serii tanecznych akrobacji i wyczerpujących piruetów. Kryzys przychodzi, gdy aspirującą baletnicę dopada zapalenie mięśnia gruszkowatego. Co gorsza – chwilę po otrzymaniu głównej roli w tytułowej sztuce. O ile Łucja nie potrafi pogodzić się z kontuzją, o tyle Anastazja może świecić dla niej przykładem pozytywnej energii, którą skutecznie promieniuje na otoczenie. Nie toczy walki z samą sobą; choć wydawać by się mogło, że ciało jest dla niej więzieniem albo beznadziejnym ciężarem, dziewczyna akceptuje się w pełnym zakresie i przy pomocy najbliższych z uśmiechem pokonuje kolejne wyzwania.
Takie rozmieszczenie akcentów sprawia, że opowieść ociera się o naiwną moralistykę. Nawet jeśli Dębska nie ocenia swoich bohaterów ani nie wkłada w ich usta bezpośrednich diagnoz, budowana przez nią paralela między sytuacją dziewczyn aż krzyczy czarno-białym kontrastem. Łucja musi ponieść kompromitującą porażkę jako ofiara własnych ambicji, by na wzór siostry pogodzić się z losem i na powrót zbliżyć do domowego ogniska. Centralną myślą filmu będzie tym samym docenianie prozy najzwyklejszych chwil, niepozornych gestów i wyrazów szczerej życzliwości. To opowieść o szukaniu szczęścia tam, gdzie większość już dawno postanowiłaby zrezygnować. Ktoś powie: carpe diem w wyjątkowo pokrzepiającym wcieleniu. Jednak w przypadku bohaterki, która jako jedyna próbuje odlecieć z rodzinnego gniazda, by spełniać prywatne marzenia, taka lekcja pokory wypada co najmniej protekcjonalnie. Tym bardziej, że w przeciwieństwie do reszty postaci Łucja przechodzi jakąkolwiek drogę, zmianę optyki, podczas gdy jej rola jest raczej drugoplanowa. Pierwsze skrzypce odgrywają Anastazja, jej ojciec i sąsiadka Józefina, których losy pozostają z grubsza statyczne, pozbawione narracyjnej dynamiki.
Ma to oczywiście swoje konsekwencje dla dramaturgii: mimo ciekawego punktu wyjścia, „Święto ognia” bardziej przypomina zlepek luźno powiązanych epizodów, aniżeli integralnie opowiedzianą historię. Zlepek niekonsekwentny i niewykorzystujący potencjału poszczególnych wątków, których rozwinięcie mogłoby otworzyć pole intrygujących konfliktów czy dylematów. Weźmy na przykład okoliczności, w jakich Łucja nabawia się problemu z mięśniem, kluczowego z punktu widzenia rozwoju akcji. Ból po raz pierwszy przeszywa ją podczas próby przeniesienia siostry z łóżka na wózek, kiedy Łucja zarzuca Anastazji egoizm i samolubność. Sytuacja nie odciska jednak żadnego piętna na ich relacji, a poza kontekstem występu w sztuce, nie pojawia się już na żadnej płaszczyźnie. Zupełnie jakby pod natłokiem fabularnych rozgałęzień zapomniano o logicznych następstwach zasadniczych momentów albo wyselekcjonowano jedynie te najprostsze i pozbawione niuansów perspektywy. Każdy problem musi z założenia prowadzić do maksymalnie oczywistego, płytkiego rozwiązania – byle tylko czym prędzej usatysfakcjonować gusta szerokiej publiki.
Podobnie ma się sprawa matki – z początku skrupulatnie budowana, by nagle zupełnie zniknąć z horyzontu, a powrócić pod postacią pretekstowego wyjaśnienia dopiero w trzecim akcie. Choć kulminacja miała jawić się jako wywrotowa, finalnie sprawia wrażenie niedopracowanej, skrojonej niemalże naprędce. Nad wyraz ogólnikowo zostały nakreślone także portrety niektórych postaci, nawet jeśli całkiem znaczących. Na przykład pani Józefiny: żywiołowej, tryskającej optymizmem sąsiadki, której brak psychologicznego pogłębienia, sprecyzowania statusu i motywacji. Pojawia się znikąd, wprasza do mieszkania Poldka i niemal natychmiast zaczyna wypełniać lukę po nieobecnej figurze matki, jednak została pomyślana tak wielkim skrótem, że – zwłaszcza z początku – ciężko uwierzyć w nią inaczej niż na słowo. Gdyby nie aktorstwo Kingi Preis, doskonale balansującej ekstatyczne podrygi ze stonowaną obserwacją, bohaterka byłaby tylko pustym pionkiem w trybach opowieści.
Przewodniczką po tym świecie jest natomiast Anastazja i być może dlatego wszystko zostało przefiltrowane przez tak promienne spojrzenie. To w końcu osoba dostrzegająca w otoczeniu głównie pokłady czystego dobra, co czyni całość intensywnie podbudowującą na duchu. Jest w tym niestety sporo upraszczającej naiwności, a wizja Dębskiej tak bardzo odbiega od społecznych realiów, że nie sposób w niej emocjonalnie zakotwiczyć. Wszystko zdaje się tu tryskać radością przelukrowaną i pozbawioną refleksji, jakkolwiek piękna nie byłaby wizja szukania pozytywnej energii w każdym, nawet najbardziej zszarzałym zakamarku codzienności. Cukierkowa konwencja szybko zamienia obraz w festiwal piramidalnego kiczu: narracja snuje się rytmem tasiemcowych telewizyjnych obyczajówek, przepalone słońcem zdjęcia Witolda Płóciennika przywodzą na myśl reklamy serków wiejskich, a teledyskowa oprawa przeplatana monologami Nastki czyni przedstawioną rzeczywistość syntetyczną i niedostępną. O banale całości najbardziej decydują zaś piętrzące się z każdą minutą scenariopisarskie klisze. To one sprawiają, że „Święto ognia” jest pozycją wybitnie wręcz generyczną, bezpieczną jak szkółka niedzielna, a w konsekwencji łatwą do zapomnienia.
Sama bohaterka Anastazji okazuje się problematyczna już na poziomie konceptu. Reprezentacja osób z niepełnosprawnością jest w kinie szczególnie ważna, ale wymaga pewnej ostrożności. W tym przypadku nic nie stało na przeszkodzie, by zagrała ją osoba faktycznie urodzona z porażeniem, dzięki czemu możliwe byłoby uniknięcie momentów aktorskiego przeszarżowania oraz związanych z nim moralnych wątpliwości. Ale bardziej grząska wydaje się strategia narracyjna oparta na wypowiedziach bohaterki spoza kadru. Czy naprawdę trzeba było raczyć widza rzekomymi przemyśleniami postaci, infantylnie zdrabniającej co trzecie słowo i wypowiadającej każdą kwestię z ekspresją rozbuchanego dziecka? Choć zabieg ten wyrasta z niewątpliwie szlachetnej inicjatywy ukazania ludzi podobnych Nastce jako równie czujących i empatycznych, w praktyce może prowadzić do dalszej ich stygmatyzacji. Zupełnie jakby twórczyni obawiała się, że jeśli nie zwróci dziewczynie tego, co odebrały jej wrodzone zaburzenia (tutaj możliwość werbalnego wyrażania myśli i uczuć) lub nie nada specjalnych cech (jak rozbrajająca wrażliwość czy wiedza pozwalająca na zdanie matury bez najmniejszych problemów, wyróżniającą ją na tle innych chorych), nie będzie ona wystarczającą postacią na pierwszy plan.
Z jakością kina Dębskiej trochę jak z rzutem kostką: nigdy nie można być pewnym wyniku. Wciąż pozostaje jedną z płodniejszych rodzimych reżyserek, nader czułych i otwartych na drugiego człowieka, której twórczość może stanowić przytulny zakątek pełen bezpiecznego ciepła. A jednak ciężko nie ulec wrażeniu, że tym razem działa na niesprawnym autopilocie. Do znudzenia powtarza te same schematy, tematy i konwencjonalne wytrychy, gubiąc jednak wiarygodność, humanistyczne wyczucie oraz jakość artystycznego stempla. Nie sposób zarazem odmówić jej odwagi przy tak konsekwentnie praktykowanej strategii, opartej na poszukiwaniu promyków nadziei mimo wszelkich przeciwności losu. Esencjonalna zatem zdaje się być dla filmu postać Tomasza Sapryka – człowieka, którego życie nie oszczędzało na żadnym etapie, lecz na przekór doświadczonej goryczy wciąż z optymizmem patrzącego przed siebie. Wielu zdoła zapewne ulec tej pokrzepiającej recepcie – w końcu wszyscy potrzebujemy czasem seansu, który niczym lekarstwo na chandrę zasili pozytywnym nastawieniem. Szkoda tylko, że „Święto ognia” jest na tym polu jedynie doraźnym placebo.
Korekta: Wiktor Małolepszy
Student filmoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim. Entuzjasta horroru, azjatyckiego slow cinema i wszelkiej maści filmowych śmieci. Zajmuje się także tworzeniem muzyki i konsumpcją pierogów paczkowanych.