Aria na sto ton. Recenzja filmu “Pieśni wielorybów”
Na początku był dźwięk. Wrażenia słuchowe są pierwszym kanałem kontaktu ze światem, jeszcze zanim oczy dostrzegą rozmyte kształty czy promienie światła. To także kluczowy komponent rzeczywistości, w każdym miejscu i czasie generującej niezliczoną ilość audialnych komunikatów. Dziś najstarszymi nosicielami pamięci o dźwięku jako fundamencie życia na Ziemi są wieloryby, które za pomocą kwadrofonicznych symfonii od czterdziestu milionów lat porozumiewają się ze sobą na setki kilometrów. Jean-Albert Lièvre w swoim filmie eksploruje zwyczaje tych owianych licznymi legendami istot, prowadząc przy tym niemal filozoficzną dywagację nad porządkiem naturalnego ekosystemu i naszym w nim miejscem.
W marcu 1967 roku amerykański biolog Roger Payne ujrzał wyrzuconego na brzeg walenia z wyrytymi scyzorykiem inicjałami i niedopałkiem papierosa w otworze nosowym. Zszokowany odkryciem, postanowił od zaraz zmienić kierunek swoich badań, by jeszcze tego samego lata po raz pierwszy zarejestrować śpiew humbaka. To osiągnięcie o tyle szczególne, że już dziesięć lat później wielorybia pieśń podróżowała przez galaktykę na pokładzie sondy Voyager. Widok satelity w kosmicznej otchłani otwiera konstytutywną dla całego dzieła kategorię wzniosłości: monumentalnego ukłonu w stronę królestwa oceanu, którego mieszkańcy tworzą więzi nie mniej zaawansowane niż człowiek. Kanwą swojego obrazu reżyser czyni audiobook Heathcote Williamsa Whale Nation – poetycki hymn na cześć piękna, inteligencji i majestatu największego żyjącego obecnie ssaka. Podobnie jak tam, zainteresowania dokumentalisty nie kończą się na demonstracji podwodnej opery, traktując ją raczej jako przyczynek do opisu niezwykłych zdolności, zwyczajów oraz bogatej wspólnoty społecznej tytułowych zwierząt.
Reżyser odkrywa nieznane na szerszą skalę fakty z życia wielorybów. Na pierwszy plan wychodzi zdumiewająca bioróżnorodność: do tej pory odkryto ponad 90 różnych gatunków waleni, z których każdy posiada niepowtarzalny system języków, dialektów i modulacji. Pod tym kątem zwierzęta te są zaskakująco podobne do ludzi: ich śpiewy to nie tylko melodyjne ambienty i hipnotyzujące burczenia, lecz narzędzia do wyrażania siebie i swoich złożonych emocji. Tworzą komunikacyjne sieci sięgające setek kilometrów, przekształcając dźwięk w wytrych służący geolokalizacji oraz międzypokoleniowej wymianie doświadczeń. Te miliony nut każdy z osobników na trwałe zapisuje w potężnej korze mózgowej, porównywanej do twardego dysku. Czyni to wieloryby prawdziwymi strażnikami ziemskiego archiwum, od wieków podtrzymującymi tradycje podwodnej kultury.
Z nie mniejszą pieczołowitością i troską o przyrodę autorzy zwracają także uwagę na ludzkie nadużycia wobec planety. Mimo wieloletniego zakazu wielorybnictwa, cywilizacyjny postęp i wzrost zanieczyszczeń wciąż stawia te stworzenia w pozycji gatunku ściśle zagrożonego. Po oczarowaniu widza pięknem oceanu, przychodzi czas na kubeł zimnej wody: oto działania człowieka doprowadziły do zainfekowania praktycznie każdej sfery życia waleni. Wody uległy zakwaszeniu, struktura łańcucha pokarmowego została przerwana tonami trafiającego do nich plastiku, a kakofonia drążących dna maszyn wydobywczych zakłóciła dotychczasową sprawność porozumiewania. Nawet mapa nieba, od milionów lat będąca dla fiszbinowców źródłem nawigacji, stała się nieczytelna przez odbijany zewsząd błysk sztucznego światła. Pieśni wielorybów kryją wysoki potencjał uświadamiający, skłaniając widza do czynnego działania i zmiany nawyków, a nie jedynie doraźnej pomocy czy pokręcenia głową z kinowego fotela. Jean-Albert Lièvre przekonuje bowiem, że ratunek niesiony wielorybom jest w istocie ratunkiem ludzkości. To właśnie one odpowiadają za równowagę biosfery, zwłaszcza w obliczu zmian klimatycznych. Im zdrowiej żyją, tym lepiej odżywia się fitoplankton, a wraz z nim – cała planeta.
Choć skupienie na potędze głębinowej społeczności ma najpewniej prowadzić do podkreślenia faktu, że wieloryby – jak ludzie – swój głos i język mają, decyzja o ich pierwszoosobowej narracji zdaje się temu zaprzeczać. Wizja kaszalota „samodzielnie” opowiadającego o swoich zwyczajach działa tu jak obosieczny miecz: z jednej strony pozwala wytworzyć iluzję jeszcze większego zbliżenia i umocnienia z nim empatycznej nici, z drugiej zaś jest wyrazem czystej antropomorfizacji, odbierającej bohaterom niezależność. Twórcy próbują zbudować pomost między doświadczeniem ludzkim a zwierzęcym, które zawsze będzie jednak z natury niedostępne dla naszej percepcji. Powszechnie przyjęty sposób opisywania innych form życia z punktu widzenia osoby trzeciej wydaje się wyborem tyleż banalnym, co chyba jedynym właściwym. Tutaj każdy aspekt wielorybiej codzienności zostaje z miejsca przyrównany do perspektywy człowieka, prowadząc tym samym do wrażenia naukowego fałszu, a przynajmniej nadużycia bliższego fikcjonalnym rejestrom.
W Pieśniach wielorybów wielkie ssaki mówią poetyckim językiem, używają kwiecistych metafor i barwnych epitetów. Całkiem jakby podstawowa dla filmu teza o wyjątkowości ich komunikacji okazała się niewystarczająca. Co szczególnie zaskakujące, nawet tytułowe arie prędko ustępują miejsca muzyce naszej kultury: ścieżka dźwiękowa została zdominowana przez utwory m.in. Leonarda Cohena, Jóhanna Gunnara Jóhannssona, Seala, Mike’a Posnera czy Kronos Quartet. I jakkolwiek przyjemny dla ucha nie byłby głos czytającej polską wersję językową Margaret, a nadanie zwierzętom cech ludzkich pomaga w zrozumieniu międzygatunkowych podobieństw, zabieg ten równie skutecznie sprzyja ignorancji wobec kognitywnych zdolności przewodników po tutejszym świecie. To, co z początku wydaje się kluczem do wejścia w „cudzą skórę”, paradoksalnie jedynie od niej oddala.
Siła filmu tkwi głównie w łączeniu wartości edukacyjnych z przyjemnością estetyczną. To w gruncie rzeczy doświadczenie bardziej zmysłowe, aniżeli intelektualne; mozaika zapierających dech w piersiach ujęć, przedstawiających płetwale w intymnych, niezwykle efektownych momentach. Scena zdobywania przez nie pokarmu jest sfilmowana z jednoczesnym poszanowaniem dokumentalnej precyzji oraz godną mistrzów obrazu finezją. Powstałe z ich podwodnych akrobacji pęcherzyki powietrza układają się w cudowne wzory, które w połączeniu z muzyką tworzą niemal teledyskowe kolaże. Zdumiewa również sposób, w jaki Jean-Albert z lekkością przekazał bryłę specjalistycznej wiedzy tak, by była ona przystępna i zrozumiała dla szerokiej publiczności. Pozostaje jedynie żałować, że zwiedziony pragnieniem całkowitego oddania głosu zwierzętom reżyser potknął się o pozornie szlachetne ambicje. Być może łatwiej będzie nam zrozumieć inne gatunki, jeśli przestaną mówić ludzkim głosem?