“Operacja Overlord” [czyli Ucieczka z zamku Wolfenstein] – Recenzja


Od jakiegoś czasu w kinie panuje fascynacja dorobkiem kulturowym lat 80’tych. Na ekranach pojawiają się przeróżnego rodzaju rebooty, prequele, odnowione wersje starych klasyków i ich nowe interpretacje. W tym roku mieliśmy premierę Predatora, Halloween czy Mandy – produkcji czerpiących wiele z tamtych lat, ale nie spodziewałem się, że idąc na nowoczesny film o nazi zombie również otrzymam produkcję w tym stylu.
Zobacz również: Recenzję filmu “Wdowy”
Overlord to druga poważna produkcja od Juliusa Avery’ego, który przejawia w swej twórczości bardzo silne przywiązanie do kultowego kina akcji – jak na Australijczyka przystało. W jego reżyserskim stylu słychać echa wybuchów z Mad Maxa i cyniczny pomruk Kurta Russela z filmów Johna Carpentera. W przypadku jego najnowszego dzieła mamy do czynienia z prawdziwą mieszanką gatunkową, łączącą w sobie kino przygodowe, wojenne oraz horror w stylu gore. Całość zaś zaskakująco przypomina nieoficjalną ekranizację wiekowej już gry Return to the Castle Wolfenstein, zarówno pod względem umiejscowienia akcji, jak i fabuły – i wypada przy tym zaskakująco dobrze.
Nasz główny bohater zwie się Boyce i jest zwyczajnym szeregowym biorącym udział w tytułowej operacji Overlord, potocznie zwanym lądowaniem w Normandii. Wraz z kolegami z oddziału ląduje za liniami frontu by wysadzić w powietrze pewną wieżę, umiejscowioną w zamku w pobliżu niewielkiej francuskiej miejscowości. Zdawałoby się, że czeka nas typowo żołnierska przygoda, lecz strach delikatnie pojawia się w tle, gdy tylko bohaterowie docierają do wioski, gdzie coś jest z pewnością nie w porządku. Skąpane we mgle, mroczne, opustoszałe uliczki, martwa cisza, przerywana co jakiś czas koszmarnym jękiem bądź wystrzałem. Przez ulice przejeżdżają niemieckie ciężarówki pełne ciał, a ponura sylwetka zamku dominuje nad pogrążoną w mroku wsią. Boyce oraz reszta jego kompanów, dowodzona przez milczącego Forda szybko przekonują się, że ich misja może być nieco bardziej skomplikowana.
Zobacz również: Recenzję “Romy”
By uniknąć psucia wam niespodzianki wspomnę jedynie, że do tej wojennej powieści szybko doczepiony zostaje element koszmaru, związany z podejrzanymi eksperymentami przeprowadzanymi w podziemiach posępnego zamku. Jest to jednak zrealizowane w odpowiedni, wysublimowany sposób, dzięki czemu widz nie zaczyna uśmiechać się na widok kompletnie fantastycznych wytworów wyobraźni scenarzysty, a całość utrzymuje jednolita wizja reżysera. Nie warto kryć, że Avery najwięcej zawdzięcza kinu Johna Carpentera, od stylizowanego tytułu na początku filmu, po obsadzenie syna Kurta Russela w roli idealnej dla młodszego Kurta Russela. Wyatt Russel wygląda jak blond kopia Snake’a z „Ucieczki z Nowego Jorku” minus opaska na oko, charakter i podejście do życia również pozostało takie samo. Podobnie jak dzieła Carpentera, Overlord to kombinacja cichszych momentów z długimi, doskonale oświetlonymi i skomponowanymi scenami akcji, gdzie wybuchy, wystrzały, wrzaski i szybkie ujęcia tworzą idealną symfonię rozrywki, nie pozwalającej widzowi oderwać wzroku od ekranu.
Avery dobrze zna swój fach i gdy tylko muzyka nabiera tempa, ekran wypełnia się efektami, a adrenalina sięga zenitu. Na plus można zaliczyć, że efekty specjalne oraz make-up wyglądają zaskakująco realistycznie i nie czuje się w tym filmie „taniości” CGI znanej choćby z produkcji Marvela. Pomaga temu zapewne kolorystyka filmu, która niestety powiela błędy wielu obecnych filmów akcji, skupiając się na palecie szarości i zieleni. Najnowszy Mad Max pozostaje więc wciąż wyjątkiem. Wspomniane udźwiękowienie również należy do udanych, szczególnie dźwięki wystrzałów brzmią soczyście i satysfakcjonująco, podkreślając impet rozszarpywanych na kawałki gradem kul ciał nazistów.


Operację Overlord określiłbym jako udaną, porządnie zrealizowaną rzemieślniczą robotę wprost wyrwaną z lat 80’tych. Za cenę biletu otrzymujemy sporo akcji, trochę strachu (niestety nie brakuje tu sztampowych jump-scare’ów), komedii i sci-fi. Gra aktorska nie wytrąca nas z filmu, pomimo faktu, iż reżyser wolał nie ryzykować i niemal każdy bohater i złoczyńca są kalkami postaci, które już w kinie widzieliśmy wiele, wiele razy. Twardy Russel, żartobliwy kompan z włoskim akcentem, francuska bojowniczka, szalony herszt SS… Nie spodziewajcie się po tym filmie niczego odkrywczego, bądź szczególnie zaskakującego, ale czasami czysta rozrywka to wystarczający powód, by wybrać się do kina.