Czy naprawdę żyjemy w erze sequeli i remake’ów? [FELIETON]
W dniu, w którym zaczynam pisać ten tekst, w multipleksie, do którego uczęszczam prawie połowa filmów w repertuarze to kontynuacje serii lub rebooty. Doliczając do tego wszelkiego rodzaju adaptacje, filmy bazujące na oryginalnych scenariuszach stanowią zdecydowaną mniejszość. Czy naprawdę żyjemy w erze sequeli i remake’ów? Jeśli tak jest, to dlaczego?
Przeczytaj również: Peter Parker jest Peterem Parkerem nawet jeśli tego nie lubisz [FELIETON]
Najpierw postaram się odpowiedzieć na to pierwsze pytanie. Poniższy wykres przedstawia liczbę sequeli (wliczając tytuły rozpoczynające daną serię) na przestrzeni kilku ostatnich dekad. Widać jak na dłoni wyraźnie utrzymujący się trend zwyżkowy. Patrząc w skali mikro na ostatnie lata rysuje się ta sama tendencja. W 2006 Hollywood wyprodukowało 22 sequele głośnych filmów. W 2011 było to już 32, a w 2016 36.
Nie ma więc wątpliwości, że sequele zdobywają coraz większą popularność. Rzecz jasna odbywa się to kosztem innych produkcji, bo jednak miejsce w box office jest ograniczone. W 2005 roku sequele do spółki z prequelami stanowiły mniej niż 10% wśród 100 najlepiej zarabiających filmów w USA. W 2017 było to już 30%.
Ciekawie zaczyna się robić kiedy spojrzymy na dane dotyczące przychodów z sequeli. Okazuje się, że praktycznie dla każdego gatunku, sequele zarabiają ponad 20% gorzej i zbierają o kilka procent niższe noty niż poprzednicy! Skąd więc wynika ich popularność? Odpowiedź jest bardzo prosta. Po pierwsze, studia i producenci pokładają większą wiarę w coś co sprawdziło się wcześniej, niż w ryzykowne, nowe projekty. Dlatego też jeśli „jedynka” zawiodła, „dwójka” ma mniejsze szanse na powstanie. Ostatecznie na ekranach oglądamy więc to co wypaliło za pierwszy razem.
Jesteśmy też na Facebooku, polub fanpage Filmawki
Po drugie, sequele często sprzedają się całkiem nieźle, przynosząc dochody, więc nawet jeśli to są wyniki gorsze niż poprzedni film – kieszeń decydentów i tak się wypełnia. Rzecz jasna zdarzają się odstępstwa od reguły, ale one tylko umacniają branżę w pewności, że kontynuacje filmów to dobry trop. Po trzecie, widzowie po prostu chcą poznać dalsze przygody swoich ulubionych bohaterów. Chociaż z każdą kolejną częścią widownia się wykrusza, potrzeba domknięcia u ludzi jest na tyle silna, że i tak tłumnie pojawią się przed ekranami. Co ciekawe, nie widać wyraźnego związku między długością serii a średnimi zyskami z jednej produkcji, więc recepta na sukces niekoniecznie tkwi w oszczędności czy rozmachu.
Dobrze, sequele mamy z głowy. A co z remakami? Wydaje się, że tak naprawdę… nic szczególnego. Jeśli wciąż nie macie jeszcze dość danych to spójrzcie na wykres poniżej (przedstawiający procentowy udział remaków w amerykańskim box office). Ciężko wyznaczyć tutaj jakiś konkretny trend, chociaż gołym okiem widać fluktuacje – cykliczne spadki i wzrosty. Jednak wydaje się nieuprawionym twierdzenie, że „dzisiaj” (mając na myśli ostatnią dekadę) remaki wychodzą lodówek częściej niż w latach 1996-2010. Niemniej, remaki są dość popularne i dochodowe. Od 1995 roku przynoszą prawie 5% wszystkich dochodów z box office, a średni przychód z takich produkcji to ponad 38 milionów dolarów. A to znacznie więcej (znowu, średnio, nie sumarycznie) niż przychody z filmów na podstawie oryginalnych scenariuszy (średnio 14 milionów $), adaptacji książkowych (23 miliony $) czy tych bazujących na faktach (mniej niż 4 miliony $).
Dlaczego sprzedają się tak dobrze? Z powód podobnych jak sequele – sprawdzona formuła oraz grono widzów, którzy już znają markę. Ale za tym wszystkim kryje się jeszcze jedna rzecz. Właściwa też dla kontynuacji tworzonych po latach, ale najczęściej przytaczana przy remakach. Nostalgia.
Przeczytaj również: “Król Lew” – ćwierć wieku później [RECENZJA]
Nostalgia jako przyczynek do odświeżania tego co już dobrze znane ma oczywiście sens. Filmy czy animacje, które wychowywały młode pokolenia, wydają się receptą na sukces – bo po 20 czy 30 latach te dzieci mogą sobie pozwolić na bilety do kina dla całej rodziny, kupić popcorn i obejrzeć pilnie wszystkie reklamy. Wydaje się jednak, że to nie powinno działać w przypadku animacji dla najmłodszych, bo przecież teoretycznie 30-latków nie interesują takie rzeczy. No ale przecież małe dzieci nie pójdą do kina same, a wydaje się, że rodzic chętniej zaproponuje dziecku film, który sam już zna z poprzedniej wersji.
Idąc tym tropem, dochodzimy do argumentu używanego przez wytwórnie jakoby remake’i (takie jak aktorskie wersje animowanych filmów Disneya) miały być szansą dla nowych pokoleń na doświadczenie klasyki. Prawda czy nonsens? Ciężko powiedzieć. Odświeżone i niekiedy uwspółcześnione (nie tyle fabularnie, ile w warstwie kontekstu kulturowego) produkcje rzeczywiście mogą lepiej trafiać do współczesnego pokolenia dzieciaków, to prawda. Nonsens jednak tkwi w tym, że mimo wszystko jest to próba sprzedania drugi raz tego samego, jedynie w innym opakowaniu. Nie chcę uogólniać, ale ciężko jest nie doszukać się tutaj pewnych kontrowersji. Niemniej, to raczej temat na zupełnie inne rozważania.
Summa summarum, prawdą jest, że w XXI wieku doświadczamy prawdziwego natłoku sequeli. Są to produkcje, które sprzedają się na tyle dobrze, że wytwórnie chętnie w nie inwestują. Przynajmniej do czasu, aż formuła zupełnie się nie wyczerpie. Ale wtedy przecież mogą pójść drogą remake’ów i zresetować serię, odświeżając produkt jednocześnie próbując sprzedać „nowy” tytuł tym samym widzom lub próbować szans u kolejnych pokoleń.
PS: Zdaję sobie sprawę, że przemilczałem jeden temat – kinowe uniwersa, które wydają się wdzięcznym tematem do podobnej analizy. Ale o tym następnym razem.