FilmyKinoRecenzje

Fatality na widzach. Recenzujemy “Mortal Kombat”

Paweł Kicman
Film Mortal Kombat
materiały prasowe / Warner Bros.

Seria Mortal Kombat przeżywa obecnie drugą młodość. Za sprawą ciepło przyjętego reebotu gier, fani i fanki mogą w cieszącej oko oprawie graficznej wyrywać kręgosłupy, odcinać kończyny i spamować jeden ruch Noob Saibotem. Oczywistym było, że prędzej czy później nowej wersji doczeka się także film, mający odświeżyć kultowy, ale zaśniedziały już tytuł z 1995 roku.

No i stało się. Jakiś czas temu na HBO Max, a obecnie w polskich kinach, możemy obejrzeć wyreżyserowaną przez Simona McQuoida wizję. Miała być krwawa, wierna grom i zadowolić każdego fana i każdą fankę kina akcji. Dwie z tych trzech rzeczy udało się osiągnąć. Szkoda tylko, że nie tej najważniejszej. Bo dostaliśmy obraz tak kiepski, że w trakcie seansu chciałem, żeby to mnie ktoś przeciął w pół metalowym kapeluszem.

Film Mortal Kombat
materiały prasowe / Warner Bros.

Fabularnie nie bardzo jest o czym mówić, ale nie zaszkodzi spróbować. Otwierająca scena (najlepsza w całym filmie) przedstawia nam konflikt między Bi Hanem a Hanzo Hasashim. Możecie kojarzyć tych panów lepiej jako Sub-Zero i Skorpiona. Rzecz dzieje się w XVII wieku i kończy się dla jednego z wojowników śmiercią. Następnie skaczemy do czasów obecnych i śledzimy Cole’a Younga, zawodnika MMA – nową postać w uniwersum MK. Niegdyś świetny wojownik, poddaje teraz walki za pieniądze, żeby utrzymać żonę i córeczkę.

W kakofonii tej dziwnej ekspozycji dowiadujemy się, że symbol na ciele Younga to zaproszenie do turnieju Mortal Kombat. W trymiga zbiera się drużyna ziemskich herosów i heroin, złożona z Liu Kanga, Kung Lao, Kano, Sonii Blade, Jaxa i oczywiście Cole’a. Przewodzi im pozbawiony choćby krzty charakteru bóg piorunów, Raiden. Wspólnie, pod wodzą Shang Tsunga, mają bronić planetę przed najeźdźcami z innego wymiaru, którzy chcą pozbyć się rywali jeszcze zanim rozpocznie się turniej. Jak w to wszystko wpisuje się Skorpion i Sub-Zero? Dlaczego Cole jako jedyny ma znamię od urodzenia, a reszta musi je zdobyć? Skąd w ogóle wzięły się te wszystkie postacie? Nie ma to żadnego znaczenia, więc nie spodziewajcie się porywających wolt fabularnych ani satysfakcjonujących wyjaśnień.

Przeczytaj również:  „Pamięć” – Zapomnieć czy pamiętać? [RECENZJA]

Reszta filmu to spektakl gadających głów, przeplatany równie pasjonującym (czyli w ogóle), spektaklem głów odcinanych, miażdżonych, duszonych i siekanych. Ja rozumiem, że Mortal Kombat nigdy fabułą nie stał i pretekst do łamania sobie kości nie musi być mocno rozwinięty. Jednak jakieś minimum byłoby mile widziane. Budowanie kontekstu w obrazie McQuoida polega dosłownie na monologowaniu. Nie ma tutaj mowy o rozwoju postaci, brakuje struktury, a tempo jest ślamazarne. Kolejne ekspozycje prześcigają się w pogoni za kolejnym ciosem. Jedynym plusem śladowych interakcji między postaciami (które nie są walką) jest humor. Co prawda żarty są wulgarne i prostackie (tak jak ich źródło, czyli postać Kano), ale raz czy dwa można parsknąć śmiechem, jeśli tolerujemy taki styl. W kilku sytuacjach produkcja puszcza także oczko do osób znających gry, ale ot, zwykłe easter eggi. Chociaż przyznam, że scena z podcinką Liu Kanga jest wyborna.

Próżno też szukać tutaj aktorskich popisów. Chociaż w role Sub-Zero i Scorpiona wcielają się doświadczenia aktorzy (kolejno Joe Taslim i Hiroyuki Sanada), to obaj panowie nie mają tutaj zbyt wiele do zagrania, poza otwierającą sceną. Stosunkowo nowe twarze to jednak ruletka. Ludi Lin jako Liu Kang czy Josh Lawson portretujący Kano odnajdują się w kampowym klimacie, ale film bierze siebie zbyt poważnie, żeby to wykorzystać. Za to Mehcad Brooks jako Jax czy Lewis Tan w roli Cole’a przyszli jednak z innej bajki. Ich brak warsztatu w połączeniu z próbami balansowania między powagą a kiczem potrafi mocno zażenować.

Film Mortal Kombat
materiały prasowe / Warner Bros.

No dobrze, a jak wygląda w takim razie danie główne, czyli walka? Niestety grubo poniżej oczekiwań. W czasach, kiedy zarówno na wielkim, jak i małym ekranie możemy oglądać doskonałe sceny bijatyk (od Banshee, przez Raid, po Johna Wicka), poprzeczka zawieszona jest wysoko. Niestety choreografom coś się pomyliło i uskutecznili limbo pod rzeczoną poprzeczką. Szurając plecami po ziemi.

Przeczytaj również:  „Cztery córki” – ocalić tożsamość, odzyskać głos [RECENZJA]

Może jestem przesadnie krytyczny ze względu na mierną jakość całości, ale tak nijakich walk nie widziałem już dawno. Brakuje tam odpowiedniego tempa, postaci właściwie nijak nie wyrażają swojej osobowości za pomocą ruchu, a bijatyki pozbawione są jakiegoś sedna. Dobrze zaprojektowany pojedynek powinien czynnie opowiadać historię, a tutaj to po prostu pokaz bezpłciowych uderzeń i kopniaków. Dodatkowo ukazany za pomocą zbyt częstych cięć i wykadrowany w najgorszy możliwy sposób.

Trochę lepiej robi się, kiedy postacie sięgają po swoje unikatowe ruchy znane z gier. Wyglądają one przyzwoicie i nieco urozmaicają płaskie sceny akcji, ale summa summarum nie zmieniają ich na lepsze. Wisienką na tym krwawym torcie miały być fatalities, których brak doskwierał wersji z 1995. Tutaj dostajemy sporo tych ultrabrutalnych finiszerów, ale sprawiają wrażenie wciśniętych na siłę. Nie stanowią oczyszczającej kulminacji ekscytujących walk, więc poza potencjałem na GIF-y stanowią tylko kolejny nijaki element całości.

Audiowizualnie jest przyzwoicie, ale ani efekty specjalne, ani ścieżka dźwiękowa nie wybijają się ponad przeciętność. Legendarny motyw muzyczny, przerobiony na techno, wypada raczej miernie. Brakuje mu pazura. Jeśli rozchodzi się o użycie CGI, czuć je momentami aż zbyt mocno. Co prawda nadaje to klimatu „współczesnego kina klasy B”, co może się podobać fanom kampu, ale brakuje w tym wszystkim dozy realizmu. Nie żeby pożarcie kogoś przez wielkiego, ognistego smoka miało być realistyczne. Jednak trochę ciężaru i przyziemnego „mięsa” pomogłoby scenom akcji nabrać charakteru.

Nowy Mortal Kombat jest obrazem miernym. Fabularnie nie tyle zawodzi, co po prostu żenuje. Papierowe postacie i fabuła stanowiąca uciążliwy rekwizyt nie pomagają krwawym walkom zaangażować widza. Kiedy wszystko, co jest widoczne na ekranie, staje się obojętne, to nawet najpiękniej urwane ręce nie dostarczają wrażeń. Omijać z daleka.

Ocena

3 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.