„Czas krwawego księżyca” – Przerażająca bezradność [RECENZJA]
Reportaż Davida Granna od pierwszej lektury zapadł głęboko w mojej pamięci, bo opisywał historię, która jest momentami niemożliwa do uwierzenia. Opowieść o morderstwach rdzennych Amerykanów z klanu Osagów była przerażającym od pierwszych stron zapisem rasizmu, uprzedzeń, nieudolności ówczesnego systemu prawnego w Stanach Zjednoczonych, głębokiej korupcji nękającej to państwo, a przede wszystkim ogromnej niesprawiedliwości i krzywdy, która spotkała rdzennych mieszkańców tego kraju. Tym bardziej byłem podekscytowany, ale i pełen obaw, gdy ogłoszono, że Martin Scorsese wyreżyseruje film na podstawie tejże książki. Chociaż twórca Taksówkarza od lat już nic nie musi, a tylko może, to reportaż Granna, z racji mnogości wątków i postaci, bardziej nadawałby się na serial w stylu Lekomanii na kanwie książki Beth Macy pod tym samym tytułem, niż film. W tym momencie mogę podkreślić, że moje obawy okazały się nietrafione, a Scorsese po raz wtóry w karierze udowodnił swoją klasę. Wraz ze współscenarzystą Erikiem Rothem postanowili skupić się na wątku małżeństwa Mollie (Lily Gladstone) i Ernesta (Leonardo DiCaprio) Burkhartów, pozostając przy tym maksymalnie wiernymi książce Granna i nie dodając niepotrzebnego dramatu do i tak dramatycznej już historii.
Na samym początku, w szybkim montażu stylizowanym na kronikę filmową, Scorsese przedstawia widzowi, skąd takie zamieszanie z hrabstwem Osage i mieszkającymi tam rdzennymi Amerykanami. Otóż ziemie te skrywają ogromne złoża ropy naftowej, co z ich właścicieli robi jednych z najbogatszych ludzi w Ameryce, ku niezadowoleniu sporej części białego społeczeństwa. Prawa członków plemienia są marginalizowane w każdy możliwy sposób, do tego zaistniał pomysł żenienia się z rdzennymi mieszkankami Ameryki w celu przejęcia majątku. Okazjonalnie dochodziło do zgonów kobiet, niewyjaśnionych zabójstw kilku małżeństw, ale kto by się przejmował? Tutaj pojawia Ernest, weteran wojenny, który przy pomocy wuja Williama Hale’a (Robert De Niro) próbuje stanąć na nogi. Na początku Scorsese ukazuje więź rodzącą się między Mollie a Ernestem (przy oczywistej aprobacie Williama), jakby był to wstęp do melodramatu. A to tylko cisza przed burzą, która wstrząśnie bohaterką Lily Gladstone.
Największa zmiana, na jaką zdecydował się Scorsese względem oryginału, to wyłożenie od początku kart na stół i przedstawienie, kto jest w tej historii dobry, a kto pokrzywdzony. Wykorzystując przy tym cały metraż filmu, nie spieszy się, a ukazuje moralną zgniliznę wszystkich członków lokalnej społeczności, która manipuluje rdzennymi Amerykanami i żeruje na ich krzywdach. Chociaż Mollie nie jest główną bohaterką filmu, to ją w najbardziej bezpośredni sposób dotykają okropności, w które zamieszane są osoby udające jej wielkich przyjaciół czy nawet członków rodziny. Jawi się wtedy niczym kobieca wersja Hioba, ponieważ jej wiarę we wszystko oraz chęć do życia Scorsese wystawia na wszelkie możliwe próby. A Lily Gladstone dźwiga to wszystko we wspaniały sposób; gdy trzeba, zachowuje kamienną twarz, żeby w innej sytuacji całkowicie dać się złamać. Wspaniale gra twarzą i tylko za jej pomocą potrafi sprzedać każdą możliwą emocję, co najlepiej widać w końcówce filmu. Nie ustępuje DiCaprio, a w ich początkowych scenach wręcz doskonale ukazuje wyższość Mollie nad prostym Ernestem. A co zaś się tyczy występu samego DiCaprio… nie wiem, w jaki sposób Scorsese trafia do niego tak, że potrafi wykrzesać zadziorność i drapieżność jak w Infiltracji, czy też pewną nieudolność, nieokrzesanie i zarazem bezwzględność w postaci Ernesta w Czasie krwawego księżyca. Widać w nim też dualizm, tak charakterystyczny dla wielu bohaterów Scorsese. Przy potwornościach, których dokonuje, są momenty, kiedy można mu współczuć albo nawet polubić. To wielka rola, jedna z najlepszych w karierze DiCaprio, zgłaszającego angaż w wyścigu do przyszłorocznych Oscarów. Poza tą dwójką jest też oczywiście „król Osage Hills”, czyli William Hale. Jeśli myśleliście, że Daniel Plainview z Aż poleje się krew Paula Thomasa Andersona to obrzydliwy oportunista, to wypada on całkowicie blado przy postaci De Niro, która kreuje się na największego przyjaciela plemienia Osagów. Bez zbędnego szarżowania De Niro ukazuje zepsutą do cna postać, pełną hipokryzji, dwulicowości oraz degrengolady moralnej.
Jednocześnie, ukazując spiski i plany mające na celu pozbawienie Osagów życia oraz majątku, Scorsese nie ucieka się do tanich sztuczek, mogących budować jeszcze większą dramaturgię i poczucie beznadziei. Tam, gdzie inny reżyser skupiłby się na przygotowaniu całej sekwencji napadu na bank, podłożenia bomby pod budynek czy zjednywania sobie jednego z rdzennych Amerykanów w celu zabicia go, 80-latek wybiera proste środki do celu. Słusznie wyszedł z założenia, że jest to niepotrzebne, a wydźwięk każdej ze scen i tak zostanie zachowany w odniesieniu do całej historii opowiedzianej w jego najnowszym filmie. Podobnie nie ucieka się do jeszcze większego demonizowania postaci Ernesta, Williama czy innych opryszków (świetne epizody Scotta Shepherda czy Ty Mitchella). Ich czyny oraz słowa mówią wszystko o tym, z kim mamy do czynienia. Przy tym reżyser korzysta z dobrodziejstwa długiego metrażu i są miejsca na pewien oddech – wspomniane wyżej schadzki Mollie i Ernesta, ich wesele czy obrazy codziennego życia rdzennych Amerykanów. Ma też czas na wprowadzenie agenta Toma White’a (Jesse Plemons) i krótkiego przedstawienia śledztwa, które prowadzi ws. mordowanych Osagów. Można mieć zastrzeżenie, że ten wątek nie otrzymał tyle miejsca, ile mógłby, ale broni się to w kontekście skupienia na historii Burkhartów. Podobnie, można wręcz poczuć ból, że Brendan Fraser ma tylko kilkunastosekundowe cameo, bo prezentuje się fantastycznie. Ale coś za coś, a w kontekście filmu Scorsese te decyzje się bronią.
Reżyser Kasyna zasłynął z tego, że w niemal każdym z jego filmów można znaleźć kilka wybitnych scen. Przejazd po klubie w Chłopcach z ferajny, scena zabójstwa w restauracji z Irlandczyka czy finał Taksówkarza. To tylko kilka wybranych, ale podobnych nie brakuje też w jego najnowszym dziele. Pod koniec filmu, w jednej ze scen w sądzie, Kelsie Morrison (Louis Cancelmi) zdradza powód, dla którego lubi odwiedzać jedno z miejsc zbrodni. I jest to absolutnie przerażające, gdy słucha się, z jaką swobodą o tym mówi. Inny taki fragment to oczywiście wesele pary głównych bohaterów, ale Scorsese już nie raz pokazywał, że sceny bankietów czy imprez potrafi doskonale inscenizować. Najbardziej jednak uderzają sceny zabójstw – podane na zimno, bez niepotrzebnej „celebracji”, a przy milczącej zgodzie przeważającej części społeczeństwa, nie mającej z nimi żadnego problemu.
Często pojawia się zarzut braku puenty w zakończeniu Czasu krwawego księżyca. A to właśnie tego typu opowieść – bez rozwiązania, bez satysfakcjonującego zakończenia, stanowiąca czarną kartę w historii Stanów Zjednoczonych. W Irlandczyku Scorsese rozliczał romantyzowanie gangsterów i ich niszczycielskiego wpływu na codziennie życie. Tu natomiast rozlicza Amerykę, która swoją potęgę często budowała na krzywdzie innych i na uprzedzeniach. Najnowsze dzieło Scorsese nie jest łatwe w odbiorze, opowiada przerażającą i smutną historię, napisaną przez samo życie. Pewnie nie zachwyci od razu, ale zachwyt rośnie z każdym kolejnym dniem od seansu. Chociaż trwa trzy i pół godziny, to każda minuta jest wykorzystana, co pozostawia poczucie obcowania z kolejnym wielkim dziełem mistrza. W odniesieniu do książki Davida Granna reżyser nie poruszył lub nie rozwinął wielu wątków: powstania FBI, walki o ziemię czy zawiłości politycznych związanych z sytuacją Osagów. Skoncentrował się na przedstawieniu możliwie przyziemnej historii, skupiającej się głównie wokół wąskiej grupy ludzi, a to wystarczyło do ukazania koszmaru, jaki spotkał rdzennych mieszkańców Ameryki w latach 20.