Advertisement
Disney+SerialeStreaming

„Akolita” musi się jeszcze wiele nauczyć [RECENZJA]

Daniel Łojko
„Akolita” musi się jeszcze wiele nauczyć [RECENZJA]
fot. „Akolita” / materiały prasowe Lucasfilm

Dzień i noc. Słońce i księżyc. Jasna Strona Mocy i Ciemna. Zemsta i sprawiedliwość. Akolita to serial pełen przeciwności, sprzeczności. Większość z nich jest zakorzeniona w scenariuszu, część – przypadkowo lub nie – z niego wynika. Bo Akolita w wielu miejscach idzie na skróty, pomija istotne fragmenty notatek, nie uczy się tego, czego może się spodziewać na egzaminie ustnym u TEGO jednego profesora. Jednocześnie coś tam wie, potrafi zaskoczyć nieoczywistościami, swoje braki nadrabia pewnym urokiem, momentami, kiedy niczym Leonardo DiCaprio chcemy wskazać palcem i krzyknąć: to są Gwiezdne wojny!

Akolita przenosi nas do schyłku Wielkiej Republiki: czasów największego dobrobytu i pomyślności zarówno tego galaktycznego państwa, jak i dla bardzo licznego Zakonu Jedi. Na 100 lat przed wydarzeniami z Mrocznego Widma, tajemniczy zabójca zaczyna przerzedzać szeregi mistycznych rycerzy z kolorowymi jarzeniówkami. Zakon rozpoczyna więc śledztwo, którego tragicznych skutków nikt się nie spodziewa. Akcję serialu oparto na przeplatających się losach trzech postaci, a są to: mistrz Jedi Sol, jego była padawanka Osha oraz jej siostra Mae. Podobnie, jak poprzednie gwiezdnowojenne produkcje, Akolita już na starcie cierpi przez chorobę trawiącą współczesną „telewizję”. Format ośmiu odcinków, trwających po 30-40 minut wyraźnie wpływa na jakościowy aspekt serialu. I nie jest to przypadek, który możemy odnieść tylko do Gwiezdnych wojen. Na marvelowego Moon Knighta składało się co prawda zaledwie sześć, nieco dłuższych odcinków, jednak pod względem łącznej długości wyjdzie zapewne na to samo, a wszyscy pamiętamy, jak to się skończyło. Również i Mandalorianin zaliczył przez to wyraźny spadek poziomu na przestrzeni dwóch sezonów. Nie jest to odpowiedni czas i miejsce na rozważania dotyczące takiego formatu, jedynie wskazanie na możliwe przyczyny takich, a nie innych scenariuszowych decyzji. Resztę pozostawiam Wam.

„Akolita” musi się jeszcze wiele nauczyć [RECENZJA]
fot. „Akolita” / materiały prasowe Lucasfilm

Rozbijając w takim formacie opowieść na trzy perspektywy, twórczyni serialu, Leslye Headland niestety strzeliła Akolicie w kolano. Mamy po prostu za dużo postaci i za mało czasu. O ile losy każdej z nich są ze sobą złączone, o tyle niektóre historie są nieangażujące, czasem kuriozalne, powierzchowne, nielogiczne. Prym wiedzie chyba tutaj Mae, której przemiana jest… cóż, jest. Po co? Chyba tylko po to, byle napchać do scenariusza jak najwięcej tropów. Sol to z kolei jedna z lepszych i ciekawszych postaci z disneyowych Gwiezdnych wojen w live action. Mistrz Jedi emanuje wiedzą, ciepłem, dobrą energią, ale kryje również w sobie żal, poczucie winy i straszną przeszłość, na której tak naprawdę zasadza się cała fabuła. Jest to jednocześnie najlepszy występ aktorski w całym serialu. Poprzeczka była zawieszona naprawdę nisko, bo reszta obsady niestety nie powala. Lee Jung-jae zaprezentował Sola, jako postać z krwi i kości. Każdy uśmiech, zmrużenie oczu, drgnięcie mięśnia, każda mikroekspresja jest tak naturalna, jakby aktor faktycznie przeżywał te wydarzenia. Koreańczyk specjalnie do tej roli nauczył się angielskiego, inspirował się również Qui-Gonem Jinnem Liama Neesona i choć jest do niego tak podobny, to jednocześnie tak inny. Lee Jung-jae pokazał, co to znaczy być aktorem. Można mieć nawet i najlepszy scenariusz, ale tchnąć życie w postać też trzeba umieć. Niby oczywistość, ale w takich produkcjach, jak Akolita, widać ją jeszcze bardziej.

Przeczytaj również:  „Beetlejuice Beetlejuice”, czyli oficjalnie witamy jesień [RECENZJA]
„Akolita” musi się jeszcze wiele nauczyć [RECENZJA]
fot. „Akolita” / materiały prasowe Lucasfilm

Historia zaliczyła całkiem niezły start i ma kilka swoich momentów. Kto w tym wszystkim pociąga za sznurki? Co tak naprawdę wydarzyło się na Brendok? Dlaczego Jedi Wookiee Kelnacca zaatakował innego rycerza? Leslye Headland stawia pytania rodem z kryminałów czy thrillerów i pomimo tego, że showrunnerka często gubi się w tym, kiedy wcisnąć hipernapęd, a kiedy wygasić silniki, bierze nas za szaty i wpycha do pogo mieczy świetlnych, kosmitów oraz innych mistycznych wojowników. Scenarzystka potrafi zaskoczyć plot twistami i nieoczekiwanie kogoś uśmiercić. Akolita wpisuje się również w historię Zakonu Jedi, ukazując rycerzy jako zaślepionych, dumnych, pewnych siebie, co ostatecznie doprowadziło do bolesnego upadku (przypominam, że to nie jest żadne fan-fiction, bo George Lucas dosłownie zrobił o tym trzy filmy, nie dajcie się oszukać krzykaczom-frustratom). Ich losy doskonale podsumowuje zresztą postać Davida Harewooda. Senator Rayencourt może i pojawia się w zaledwie dwóch scenach, ale niczym Artur Łata, daje bardzo mocne przemówienie. Twórczyni zostawiła sobie furtkę do dalszej historii, co chyba nie podziałało na korzyść serialu. Finał delikatnie rozczarowuje, nie wybrzmiewa, jak powinien, sprawia raczej wrażenie zimowej przerwy w połowie sezonu. Ośmioodcinokwy format po raz kolejny odbija się czkawką.

Akolita pozytywnie zaskakuje walkami i kilkoma niespodziankami, które z rękawa wysypała Headland. Jedi wspierani Mocą rzadziej korzystają z mieczy świetlnych, skłaniając się ku walce wręcz, delikatnie nawiązują do wschodnich sztuk walki, widać tu chociażby ślady Matriksa (co pewnie nie jest przypadkiem biorąc pod uwagę, że postać grana przez Carrie-Anne Moss bierze udział w takiej bitce). Pojedynki są dynamiczne, soczyste, ale i przejrzyste. Twórcy nie boją się skorzystać ze zwolnionego tempa, a Moc ma… moc! Pchnięcia wpływają nie tylko na istoty żywe, ale i na otoczenie, wznosząc tumany kurzu czy łamiąc gałęzie. Postacie używają jej do lewitacji, wspomagają się nią w ruchu. To są właśnie te momenty, kiedy przybieramy postać Leonardo DiCaprio.

Przeczytaj również:  Żyć wiecznie. Oasis – „Definitely Maybe” [RETROSPEKTYWA]
„Akolita” musi się jeszcze wiele nauczyć [RECENZJA]
fot. „Akolita” / materiały prasowe Lucasfilm

I oto jest Akolita: produkcja, która jeszcze przed premierą miała pod górkę. Nie można tu nie wspomnieć o negatywnym review bombingu. Tak, ten serial nie jest dobry. Tak, ten serial nie jest też zły. Doskonale wiadomo, co jest przyczyną takich, a nie innych reakcji. Doskonale wiadomo też, że fani Gwiezdnych wojen po prostu nienawidzą Gwiezdnych wojen (a czasem chyba nawet nie oglądają filmów, na które tak często się powołują). Romantyczne podejście ma jednak to do siebie, że rzeczywistość szybko sprowadza nas na ziemię. Z trollami nie da się walczyć. Da się za to spojrzeć na produkcję trzeźwym okiem. Akolita jest serialem lepszym chociażby od Księgi Boby Fetta, który był samograjem. Co do reszty, cóż… Zdecydowanie jest tu potencjał, ale czy nadal powinniśmy mówić o tym mitycznym potencjale w sytuacji, kiedy za produkcję bierze się miliardowa korporacja z setkami produkcji na koncie? Chyba nie tak to powinno działać – tym bardziej, że przecież mamy w tym uniwersum świetnego Andora (12 odcinków).


korekta: Krzysztof Kurdziej

Ocena

5 / 10

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

Gwiezdne wojny: Wojny klonów

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.