„Eephus” – coś się kończy, coś się zaczyna | American Film Festival 2024 | Recenzja
Niedziela, południe. Na boisku pojawiają się dwie drużyny. Własny sprzęt, przebieranie się w aucie lub bezpośrednio przy linii. Prowizoryczna ławka rezerwowych (jeśli w ogóle jest) staje się miejscem small talków. „Co u żony?”, „Coś mi strzela w kolanach.” Okazja do wymiany szczerych, prostych uprzejmości. Każdy, kto chociaż raz był na meczu piłkarskim jednej z polskich lig okręgowych lub B-klasy, z pewnością mógł być świadkiem wyżej wymienionych sytuacji. I ten jeden widz, który od lat zjawia się na każdym meczu. Co go tu trzyma? Chęć obejrzenia widowiska sportowego, pasja, a może przyzwyczajenie? Albo jeszcze gorzej – obowiązek? Obrazek rodem z polskiej wsi przenieśmy na grunt amerykański. Za piłkę nożną wskakuje baseball. Oto Eephus.
Wydawać by się mogło, że dla grupy facetów będących w bardzo różnym przekroju wiekowym, nie ma w tę jedną, słoneczną niedzielę nic ważniejszego. Tym bardziej, kiedy jest taka okazja. Lata 90, małe miasteczko w stanie Massachusetts. Tuż po przejściu huraganu Bob, nad miejscowością zawisa kolejna katastrofa – nie tak poważna, jak klęska żywiołowa, choć dla wielu jest to tragedia. Na boisku baseballowym ma powstać szkoła. Dwie lokalne, od lat rywalizujące ze sobą drużyny, spotykają się, aby rozegrać w tym miejscu pożegnalny mecz. Znakiem przemijającego czasu i szybkiego postępu stają się wiejące pustkami trybuny, na których zasiadają żona oraz dzieci jednego z zawodników, lokalny emeryt czy skrupulatnie archiwizujący papierowo wyniki meczów Franny. To jednak nie ma znaczenia. Dla drużyn liczy się tylko spotkanie i gorzkie pożegnanie areny ich zmagań.
Eephus nie jest dramatem z grą o najwyższe trofea. Nie uświadczymy tu również podniosłej muzyki, dynamicznych ujęć czy sportowych emocji. Wszystko współgra z lokalną, małomiasteczkową skalą. Minimalne lub całkowicie nieobecne ruchy kamery wyznaczają amatorski poziom rozgrywek, ale nie to się tutaj liczy. W trakcie meczu mamy okazję obserwować mikrointerakcje pomiędzy zawodnikami obu drużyn. Drobne uszczypliwości, rozmowy o studiach, czy po prostu – o życiu. W końcu wszyscy na boisku się znają. Mniej lub bardziej. Dialogi odgrywają w filmie kluczową rolę. Nie są pełne filozoficznych rozważań o egzystencji, czasie, sukcesie czy duchu rywalizacji. Nawet, jeśli któryś z bohaterów ucieka w takie nienaturalne zabiegi, szybko jest sarkastycznie tonowany przez swoich kolegów. Nie ma tu miejsca na takie rzeczy. Ci faceci to zwykli goście, którzy spotykali się, aby zagrać w baseball. Eephus momentami przypomina Motocyklistów Jeffa Nicholsa – nie sili się na niepotrzebne rozterki i opowiada o potrzebie przynależności. Czymś, czym można zająć czas. Nic więc dziwnego, że dla wielu z filmowych baseballistów, wyburzenie boiska jest równoznaczne z pozostawieniem dziury nie tylko w ich kalendarzach, ale i sercach.
„Co będziesz robił potem?”, pyta Franny’ego jeden z zawodników. „Nie wiem, znasz jakieś dobre filmy?”, kontruje go pilnujący wyniku widz. „Nie.”, odpowiada baseballista. Ukazanie relacji męsko-męskich bywa w filmie pozornie płytkie. Pozornie, bo pomiędzy zabawnymi one-linerami kryją się i gorzkie momenty – małe, prywatne bolączki, z którymi jest w stanie poradzić sobie tylko zdrowa, sportowa rywalizacja z kumplami. Reżyser-scenarzysta Carson Lund, do spółki z Natem Fisherem i Michaelem Bastą z naturalnością zaprezentowali, że czasem liczy się tylko ten jeden, krótki moment, gdy drużyna gratuluje ci dobrego wybicia i zdobycia home runa. Kiedy przez chwilę czujesz, że jesteś mistrzem. Eephus podejmuje tropy niechybnego przemijania, które dodatkowo wzmacnia fragment słynnej przemowy Lou Gehriga. „Dziś uważam się za najszczęśliwszego człowieka na Ziemi”, mówił podczas swojego pożegnania zawodnik New York Yankees po tym, jak zdiagnozowano u niego stwardnienie zanikowe boczne. Uznawany za jednego z najlepszych baseballistów w historii, niejako przemawia głosem cytującego go Franny’ego. Franny’ego, który przez lata rejestrował przebieg meczów. Który po raz ostatni rozłożył swój przenośny stoliczek i zapisał puste kratki w zeszycie. W filmie nie słyszymy dalszej części przemowy Gehriga. Mówił on jednak o tym, że przez siedemnaście lat swojej kariery nie otrzymał od fanów nic innego, poza wsparciem. Pomimo końca pewnej ery, dostarczyła ona wielu pozytywnych wrażeń. I to należy doceniać.
Eephus to rodzaj rzutu w baseballu. Piłka leci po wysokim, dużym łuku z niską prędkością. Sprawia wrażenie, jakby poruszała się w zwolnionym tempie lub zawisła w powietrzu, co bywa mylące dla odbijającego ją pałkarza. Ten zazwyczaj bywa spóźniony z zamachem, bądź wykonuje go zbyt szybko, widząc piłkę gdzie indziej. I taki jest film Carsona Lunda – niespieszny (może aż za bardzo, przez co traci w końcówce), lekko mylący. „Oglądam to od godziny i nadal nie wiem, o co chodzi.”, mówi jeden z nastolatków, którzy trafili na mecz. I faktycznie, większość z nas nierozumiejąca zasad baseballu zapewne z czasem załapie, o co w tej grze chodzi (ja sam miałem raczej nikłe pojęcie). Zapewne nie rozpoznamy też Billa „Spacemana” Lee, legendarnego baseballisty, który wymyślił swoją wersję eephusa, kiedy ten pojawia się w filmie. Ale to nieważne. Baseball jest tu tylko pretekstem do doceniania i patrzenia na wszystkie dobre momenty czasów minionych.
korekta: Krzysztof Kurdziej
Dziennikarz, maruda, fan „Gwiezdnych wojen", „Władcy Pierścieni" filmów superbohaterskich oraz muzyki wszelakiej. Chociaż jego gust ukształtowało „GTA: San Andreas", to nie znajdziecie większego fanatyka utworu „Na jednej z dzikich plaż" grupy Rotary.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
przyziemne, luźne, nieśpieszne filmy