FilmyKinoRecenzje

„Strażnicy Galaktyki: Volume 3” – Ostatni taniec [RECENZJA]

Daniel Łojko
Materiały prasowe Disney

To już jest koniec. James Gunn zabiera ekipę kosmicznych wyrzutków i po raz ostatni wyrusza z Peterem Quillem, Rocketem, Grootem, Draksem, Nebulą, Kraglinem, Mantis, Gamorą oraz widzami w podróż pełną absurdalnego humoru, wzruszeń, łez i obijania facjat wszelkiej maści złolom. Trzecia odsłona Strażników Galaktyki zamyka jedną z najlepszych i przede wszystkim najrówniejszych superbohaterskich trylogii. Ale po kolei.

Nasi herosi cieszą się już niemałą sławą, kiedy wracamy do ich losów na Knowhere – głowie starożytnego stworzenia niegdyś przekształconego w kolonię górniczą, a obecnie kwatery głównej Strażników. Peter Quill popadł w alkoholizm, a w rolę matki-opiekunki ekipy wciela się… Nebula. Rocket piastuje z kolei dość zaszczytną w kontekście całej historii Strażników Galaktyki funkcję – jest odpowiedzialny za muzykę w Knowhere. I tak, przechadzając się leniwie po nowej bazie w rytm akustycznej wersji „Creep” Radiohead, genialny niby-szop nie spodziewa się, że już za chwilę wyruszy wraz z przyjaciółmi w najważniejszą podróż całego swego życia, kiedy przeszłość da o sobie znać w bardzo bolesny sposób.

W trzecim obrazie Jamesa Gunna o szalonej ekipie z najróżniejszych zakątków galaktyki, twórca porzucił ratowanie kosmosu na rzecz osobistych historii, a sercem narracji jest Rocket. Dotychczasowe strzępki jego przeszłości układają się teraz w całość za pomocą brutalnych retrospekcji rozsianych po całym filmie, tkając jednocześnie opowieść o przyjaźni, wrażliwości i rodzinie. Nie brzmi to oczywiście odkrywczo, jednak Gunn już niejednokrotnie pokazał, iż bawienie się emocjami widza to jego bajka – w gruncie rzeczy zarówno my, jak i bohaterowie, jesteśmy na tym etapie już bardzo blisko siebie, co widzimy na ekranie. Nebula i Mantis zamartwiają się stanem Quilla, próbując jakoś mu pomóc, zaś Drax to zabójczo szczery wujek, który nie jest już tylko chodzącym comic reliefem. Nawet Kraglin nieradzący sobie z otrzymaną od Yondu w spadku strzałą ma tu swoje pięć minut, tworząc zaskakująco udany duet z psem Cosmo (lub, jak kto woli, Łajką). Historia w zasadzie oderwana jest od całego dotychczasowego MCU, dzięki czemu Gunn nie marnuje czasu na niepotrzebne role epizodyczne i zajawianie kolejnych faz. Reżyser daje lśnić tym, których już znamy i pozwala na zakończenie pojedynczych wątków każdego z bohaterów, w kilku przypadkach otwierając także furtkę ku przyszłości.

Przeczytaj również:  „Civil War” – Czy tak wygląda przyszłość USA?
Materiały prasowe Disney

James Gunn pozytywnie zaskoczył jeszcze jednym aspektem – głównym antagonistą. Chociaż motywacje Wielkiego Ewolucjonisty nie są zbytnio odkrywczym motywem, tak jego kreacja zdecydowanie wyróżnia się wśród wszystkich dotychczasowych złoli, jakich oglądaliśmy w MCU. Przyznam bez bicia, że jako wieloletni fan serii, po raz pierwszy szczerze nienawidziłem głównego przeciwnika. Wielki Ewolucjonista to postać wręcz odpychająca, złoczyńca z krwi i kości, uosobienie zła – sam Thanos nie budził we mnie tak negatywnych odczuć, jak napędzany chorą żądzą stworzenia idealnego społeczeństwa i udoskonalania kosmosu naukowiec. Wszelkie pokłony należą się tu odtwórcy roli Chukwudiemu Iwujiemu, którego mogliśmy także oglądać w Peacemakerze Jamesa Gunna, często balansował na granicy przesady – ba, często ją nawet przekraczał, wykorzystując to jednak na swoją korzyść.

Koresponduje to także z całym filmem. Strażnicy Galaktyki: Volume 3 jest zdecydowanie jednym z najbrutalniejszych i wzbudzających największy dyskomfort obrazów w całym MCU. To również jedna z najodważniejszych scenariuszowych oraz reżyserskich wizji w tym uniwersum dzięki przewijającemu się przez cały seans motywowi eksperymentów na zwierzętach. Zmutowane wykręty w postaci kilkumetrowych świń z karabinami w miejscu przednich kończyn, królika w stalowej masce czy przerażających krwiożerczych żółwie to norma, jeśli chodzi o to, co widzimy na ekranie. W kulminacyjnym momencie historii widza zalewają krwiopodobne substancje, cieknące z masakrowanych monstrów. Skojarzenia z Cronenbergiem czy nawet Wyspą doktora Moreau są tu jak najbardziej na miejscu. Gunn na 101% wykorzystał potencjał ograniczeń wiekowych i zapisał się także na kartach historii jako pierwszy reżyser w MCU, u którego w filmie pojawiło się niecenzuralne słowo na „F”. Twórca puścił także oczka do widzów, wręcz odtwarzając poszczególne momenty z poprzednich produkcji, zahaczając o mur groteski, na końcu którego znajdujemy „Stworzenie Adama”.

Przeczytaj również:  „Zarządca Sansho” – pułapki przeszłości [Timeless Film Festival Warsaw 2024]
Materiały prasowe Disney

Nie można także zapomnieć o muzyce, która już od pierwszych sekund Strażników Galaktyki odgrywała fundamentalną rolę w ich historii. Z ekranu sączą się dźwięki wspomnianego „Creep”, Beastie Boys atakują „No Sleep Till Brooklyn”, a Rainbow wywołuje ciary „Since You Been Gone”. Aktorskie kreacje są w zasadzie kropką nad i jeśli chodzi o dotychczasową historię występów poszczególnych aktorów w MCU. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście Rocket wraz z udzielającymi mu głosu Bradleyem Cooperem. Show po cichu kradnie także Karen Gillan, której Nebula staje się jedną z najciekawszych postaci w całym uniwersum.

Marvel borykał się ostatnimi czasy z wieloma problemami, których dopełnieniem niewątpliwie była trzecia odsłona Ant-Mana, wprowadzająca kolejnego wielkiego antagonistę. James Gunn podał jednak Disney’owi tak bardzo upragniony tlen. Ciśnie się na klawiaturę wiele określeń, ale prostota będzie w tym przypadku wręcz wskazana: Strażnicy Galaktyki: Volume 3 to po prostu bardzo dobry film. Nie ustrzegł się on oczywiście wad, do których można zaliczyć problemy z tempem czy recykling scen, jednak przy wszystkich pozytywach spokojnie można machnąć na to ręką. Nie wiem, czy to przywrócenie MCU na właściwe tory (chociaż może to właśnie szyny są złe?), ale Gunn zdecydowanie stworzył satysfakcjonujący, rozrywkowy i wzruszający obraz. Narobił przy tym także niemałego problemu, gdyż była to jego ostatnia współpraca z Marvelem. Reżyser stoi teraz za sterami DC Studios i kto wie – może sprawi, że w najbliższych latach to DC przejmie superbohaterską pałeczkę?

 

Korekta: Piotr Ponewczyński

Ocena

8 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.