„Deadpool & Wolverine” – zbawienia nie będzie [RECENZJA]
Ach, Deadpool… Ostatni raz widzieliśmy się z nim w kinach aż sześć lat temu. W tym czasie kino superbohaterskie przeszło już wiele zmian: weszliśmy w fazę zmęczenia, przesytu, spadków formy itp., itd., a Disney sfinalizował zakup 20th Century Fox, zyskując prawa do postaci mutantów. Wade Wilson miał zatem sporo do nadrobienia, a w dodatku u jego boku stanął nie kto inny, jak Wolverine. Pożegnanie Jackmana z rolą Logana śmiało można więc cisnąć do kosza, bo multiwersum znowu wjeżdża na pełnej. Wieloświatowy wirus rozprzestrzenił się już na dobre. Stał się ulubionym narzędziem scenarzystów do tłumaczenia rzeczy, obsadzania Roberta Downeya Juniora w roli Doktora Dooma i instrumentem do wskrzeszania dawno zakopanych dwa metry pod ziemią ulubieńców. „Hurra, nareszcie kolejna wersja tej samej postaci!” – nie powiedział nikt nigdy. Deadpool & Wolverine próbują omamić czymś z pozoru nowym, ale te sztuczki już widzieliśmy.
Shawn Levy, do spóły z całym sztabem współscenarzystów, w skład którego oprócz niego samego weszli Rhett Reese, Paul Wernick, Zeb Wells i Ryan Reynolds, bardzo zdawkowo wprowadza nas w obecny etap życia Wade’a Wilsona. Bohater odwiesił swoje spluwy, katany i czerwone wdzianko, a ze zmniejszania populacji ludzkiej, przerzucił się na handel samochodami. Wade zdaje sobie jednak sprawę, że nie będzie Philem Dunphym czterech kółek inie ma szans na zaistnienie (tak jakby nie zaistniał przy okazji dwóch poprzednich filmów). Pomocną dłoń wyciąga jednak goofy Tom Wambsgans – przepraszam – Mr. Paradox z Agencji Ochrony Chronologii. Deadpool, pod wpływem seansu scen z Avengersów, tytułuje się Zbawicielem Marvela i wyruszamy z nim w ponad dwugodzinny lot bez pilota.
Rubrykę „reżyseria” równie dobrze można by całkowicie usunąć – ewentualnie wpisać do niej Ryana Reynoldsa i Hugh Jackmana. Oparta na przygodzie (bo ciężko to nazwać relacją) tych dwóch ancymonów produkcja sprawia wrażenie serii luźno związanych ze sobą gagów, pośród których prym wiodą żarty o intymnych częściach ciała i niezgrabne nawiązania do popkultury. Humor to oczywiście rzecz subiektywna. Wszyscy doskonale wiemy, jaki jego typ prezentuje Deadpool. O ile w poprzednich filmach z pyskatym najemnikiem to działało, o tyle tutaj scenarzyści popisali się wyjątkowo niskim poziomem. Nie jest to kwestia żenady, a po prostu bezbectwa. Ciężko uwierzyć w to, że pięciu dorosłych chłopów, którzy w przeszłości przecież pokazali, że potrafią wywołać uśmiech na twarzach, tak bardzo wyłożyło się na tym zadaniu (a może właśnie wiele to o nich mówi).
Deadpool & Wolverine zarobił scenariuszowy strzał w stopę, eksponując krwawiącą ranę postaciami złoczyńców. Emma Corrin może i próbuje bawić się w skórze Cassandry Novy, ale co z tego, skoro dostała najbardziej oklepane, irytujące frazesy. Drugi złol jest równie płaski i przezroczysty, co w sumie komentuje nawet sam Deadpool, uwydatniając kolejne wady scenariusza: film próbuje przykrywać swoje braki wyśmiewaniem ich przez głównego bohatera, ale niestety, panie Wilson – to tak nie działa. Wiadomo, że nie mamy do czynienia z Obywatelem Kanem czy Dwunastoma gniewnymi ludźmi, ale takie lenistwo oraz pójście na łatwiznę to robienie idiotów zarówno z siebie, jak i widzów.
Wiemy już od blisko dekady, że Ryan Reynolds w roli Deadpoola sprawdza się świetnie. Jego pomnik mocno się jednak posypał, bo Wilson najzwyczajniej w świecie irytuje. Można aż za bardzo utożsamiać się z Wolverinem, kiedy ten każe swojemu czerwonemu koleżce po prostu zamknąć jadaczkę. Paradoksalnie film zyskuje najwięcej w momencie, gdy nie musimy słuchać Reynoldsa. Twórcy z samą postacią też już nawet nie próbują nic zrobić: Deadpool w poprzednim obrazie doszedł do ściany, stał się superbohaterem. I to jest w porządku. Nic na siłę – ale co można powiedzieć w przypadku pyskatego najemnika, ciężko odnieść do Logana. Levy, Reynolds i koledzy niby wprowadzają kolejnego Wolverine’a, ale w gruncie rzeczy nie różni się on niczym od swojej poprzedniej wersji. Ot, jest najgorszy, zgorzkniały, zawiódł wszystkich, lubi się napić, bla, bla bla. Rosomak przechodzi tę samą drogę po raz enty, a my mamy przez chwilę zapomnieć, że przez ponad dwie ostatnie dekady był wiodącym X-Manem i nie oglądamy znowu tego samego.
Nie da się ukryć, że w pewnym punkcie filmu, Deadpool & Wolverine staje się gratką dla tych bardziej zaznajomionych z superbohaterszczyzną 20th Century Fox fanów. Tak, są cameo. Tak, są gościnne występy. Tych pierwszych jest zdecydowanie mniej, stanowią sympatyczne mrugnięcie okiem, są prawdziwymi cameo (czyli kilkusekundowymi występami). Jeśli chodzi o kwestię gościnnych występów: te mają zazwyczaj jakieś swoje uzasadnienie fabularne. Czy są nostalgia baitami? W większości nie, a nawet jeśli jest zgoła inaczej… Cóż, działają. Ci zapomniani mają swoje (prawie) grande finale, dostarczają wysokiej jakości czynnik rozrywkowy. Dużo zawdzięczać mogą walkom: te prezentują się najlepiej z całej trylogii. Nie ma miejsca na oddech, dzieje się wiele, a regeneracyjne moce Deadpoola i Wolverine’a pozwalają na bardzo wiele w kwestii oblewania ekranu krwią. Pod tym względem film dojechał, a mordobitki dokręcone Like a Prayer Madonny są powodem, dla którego oglądamy takie produkcje. Zresztą, świetna scena otwierająca nastraja i wiele obiecuje. Zbyt wiele.
Ryan Reynolds napisał w mediach społecznościowych, że Deadpool & Wolverine nie jest przywitaniem Wade’a Wilsona z MCU, a bardziej pożegnaniem z 20th Century Fox. Szkoda, że film próbując odkupić swoje winy, zaczyna to komunikować o wiele za późno, zmienia swoją narrację, dezorientując. Pada też kwestia o tym, że seria Marvel Studios jest obecnie w słabej kondycji (jeszcze raz warto przypomnieć o absurdalnym obsadzeniu Roberta Downeya Juniora w roli Doktora Dooma!). Cóż, obraz Levy’ego raczej nie pomoże w przywróceniu poziomu uniwersum sprzed lat. Na razie nie zbawi Marvel Cinematic Universe. Cyferki w box office zgadzają się jednak tak, jak nigdy – a w końcu to jest najważniejsze. Deadpool & Wolverine jednych zażenuje, znudzi, rozczaruje. Drugich rozerwie, oczaruje i ucieszy. Ta wymiana doświadczeń płynąca z mnogości odczuć sprawia jednak, że kino jest wspaniałe.
korekta: Krzysztof Kurdziej
Dziennikarz, maruda, fan „Gwiezdnych wojen", „Władcy Pierścieni" filmów superbohaterskich oraz muzyki wszelakiej. Chociaż jego gust ukształtowało „GTA: San Andreas", to nie znajdziecie większego fanatyka utworu „Na jednej z dzikich plaż" grupy Rotary.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
Deadpool, Deadpool 2