Advertisement
NetflixRecenzjeSeriale

„Niebieskooki samuraj” – animowany klejnot w koronie Netfliksa [RECENZJA]

Daniel Łojko
niebieskooki samuraj
materiały promocyjne Netflix

Wiecie, jak to jest z tymi serialami – zwłaszcza od Netfliksa. W zalewie produkcji zawsze trafi się jakaś perełka, która być może zyska rozgłos. Trafi się też taka, która w szerszej świadomości niestety przejdzie bez echa. Na tym etapie już chyba łatwo domyślić się, że Niebieskooki samuraj wpadł do tej drugiej szuflady. Jest jednak szansa, żeby go stamtąd wyciągnąć i postawić w jakimś reprezentatywnym miejscu na komodzie czy innym regale. Jak żaden inny serial, ten wart jest podziwiania. Dlaczego?

Serial osadzono w połowie XVII wieku w Japonii, a więc czasie, kiedy władzę sprawował tam ród Tokugawa, który wprowadził politykę izolacjonizmu. Historia skupia się na Mizu – samotnej wojowniczce przemierzającej kraj w poszukiwaniu krwawej zemsty. Główny zarys fabularny obiera zatem jeden z najpopularniejszych motywów w kinie i telewizji. Niebieskooki samuraj nie próbuje przeprowadzać w tym kontekście żadnej rewolucji i korzysta z wielu popularnych tropów. Twórcy – Michael Green i Amber Noizumi – tak poukładali doskonale znane nam klocki, że produkcja stanowi wręcz powiew świeżego powietrza. Tyczy się to przede wszystkim Mizu.

niebieskooki samuraj
materiały promocyjne Netflix

Choć ona sama wyłamuje się ze schematów, jest bohaterką mocno przekopaną przez życie. Dowiadujemy się o tym ze wspomnień, snów czy teatralnego przedstawienia, które przeplatają główną narrację. Mizu kieruje się chęcią zemsty będącą jej przeznaczeniem. Nasza protagonistka nie jest postacią idealną i wiele podejmowanych przez nią decyzji raczej odpycha niż budzi sympatię, przypisując jej raczej rolę antybohaterki. Są w serialu momenty, kiedy zachowanie Mizu wręcz szokuje. Pomimo umiejętności władania wieloma rodzajami broni czy strategicznego planowania i kalkulacji, bohaterka niejednokrotnie nie potrafi zachować zimnej krwi i jest bliska zapukania do bram nieba. Twórcy się nie patyczkowali i dali naszej wojowniczce mocno popalić.

Przeczytaj również:  Zasłużony Złoty Lew? „W pokoju obok” – wenecka recenzja nowego Almodóvara

Odbijając od Mizu, Niebieskooki samuraj oferuje nam gamę całkiem intrygujących postaci. Mamy tu klasycznego mentora głównej bohaterki, którym jest kowal Eiji, sympatycznego pomagiera, mistrza makarony Ringo, obiecującego samuraja Taigena czy przygotowującą się do wyjścia za mąż księżniczkę Akemi. Jak już wspominałem wcześniej, pomimo podążania wielokrotnie uczęszczanymi szlakami, historie bohaterów angażują i pozwalają wielu z nim na naturalny rozwój pod wpływem doświadczeń. Fabuła po kolei i w swoim tempie odkrywa swoje karty, od czasu do czasu zaskakując mniejszymi lub większymi zwrotami akcji, jednak finał może rozczarować. Cały bagaż emocjonalny momentalnie pryska, a moment kulminacyjny jest zbyt rozmyty przez natłok wątków. Dużym plusem jest tu sam setting, z którym zgrabnie połączono wydarzenia na ekranie: historię, głównego antagonistę czy handel kobietami w okresie Edo. Niebieskooki samuraj to oczywiście serial dla dorosłych. Twórcy nie bali się tu pokazać nagich piersi czy genitaliów, co w animacjach jest raczej rzadko spotykane.

niebieskooki samuraj
materiały promocyjne Netflix

Serial Greena i Noizumi zachwyca swoją oprawą wizualną – zarówno pod względem głównych postaci czy szczegółów, jak i samych zdjęć. Jest tu na co popatrzeć, a niektórzy zapewne znajdą sporo kadrów, które śmiało można wrzucić na tło ekranu. Czujniejsze oko z pewnością wyłowi jednak kilka niedoskonałości, takich jak powtarzające się modele dalszoplanowych postaci z tłumu czy nieco gorszy poziom animacji w niektórych momentach. Nie mogło oczywiście zabraknąć walk. Te są wyjątkowo soczyste, brutalne i czasem nawet nieco absurdalne. Potrafią wydarzyć się tu rzeczy bardzo niespodziewane, jednak ich choreografia oraz praca kamery sprawiają, że pojedynki potrafią przynieść sporo radości. Widać, co dzieje się na ekranie; jest też dynamicznie i pomysłowo. Słowem należy wspomnieć o obsadzie. Prym oczywiście wiedzie Mizu, której głosu użycza Maya Erskine, jednak show cichaczem kradnie Randall Park. Aktor świetnie wcielił się w przebiegłego, elokwentnego kupca Heijiego Shindo. Osobiście, pozytywnie zaskoczył mnie także Kenneth Branagh, którego aktorskie kreacje z ostatnich lat zostają bardzo daleko w tyle za Abijah Fowlerem z Niebieskookiego samuraja.

Przeczytaj również:  Kukiełkowy Schulz. Recenzujemy „Sanatorium pod Klepsydrą” prosto z Wenecji!

Nie wiem, ile gwoździ ze swojej trumny wyciągnął już Netflix, ale niedługo chyba doczekamy się od nich otwarcia sklepu budowlanego. Niebieskooki samuraj nie jest oczywiście żadnym zbawieniem dla tej platformy, bo ona nawet takiego nie potrzebuje. Serial stanowi raczej idealny dowód na to, że odrobina oryginalności potrafi zmienić najprostsze schematy w coś świetnego. Uczono mnie, żeby mówić „dzień dobry”, ale po obejrzeniu serialu zostanę przy samym „dzień”. Byłby on dobry, gdyby historia Mizu trafiła do znacznie szerszego grona i otrzymała uwagę, na jaką zasługuje. Wiele elementów potrafi tu zaskoczyć – na pewno nie spodziewacie się użycia pewnych piosenek tak oderwanych od całości, a jednak tak pasujących do tego, co się dzieje na ekranie. Tak samo pewnie nikt nie spodziewał się, że gdzieś tam na Netfliksie ukryje się taka perełka. Niebieskooki samuraj spokojnie mógłby być jedną z „twarzy” tej platformy. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko polecić Wam tę produkcję, jeśli jeszcze jej nie widzieliście.

 

korekta: Anna Czerwińska

Ocena

8.5 / 10

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

Samuraj Jack, Samurai Champloo

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.