„Kneecap. Hip-hopowa rewolucja” – język sztuki | British Film Festival 2024 | Recenzja
Kneecap oznacza z angielskiego rzepkę. Jej zadaniem jest ochrona stawu kolanowego i poprawa wydajności mięśnia czworogłowego. Kneecapping to z kolei metoda tortur, którą podczas konfliktu w Irlandii zapoczątkowały paramilitarne bojówki walczące po obu stronach. Polega na przestrzeleniu rzepki z bardzo bliskiej odległości. Szacuje się, że w trakcie blisko 30 lat trwania na całej wyspie tzw. The Troubles (w irlandzkim gaelickim Na Trioblóidí), ofiarami kneecappingu padło około 2500 osób. U trzynaściorga z nich wymagana była amputacja kończyny. W swoim debiutanckim pełnometrażowym filmie Rich Peppiatt nie zgłębia aż tak trudnej, ponurej tematyki. Kneecap to komediowa historia, podkręcona jednak narodowościowo-językowymi wątkami i wysoką liczbą BPM-ów.
Trzeba przyznać, że robienie autobiograficznego filmu, mając w katalogu jedynie dwa krążki i niewielką na europejską skalę popularność, jest pewnego rodzaju ryzykiem czy brawurą. To słowo chyba idealnie określa panów z KNEECAP, którzy w tym fikcjonalizowanym origin story zabierają nas do Gaeltacht – obszaru (w tym przypadku) Belfastu, gdzie na co dzień używa się języka irlandzkiego. Zaznajomionych z substancjami wszelakimi Liama „Mo Charę” i Naoise „Móglaí Bapa” poznajemy podczas policyjnego nalotu na imprezę. Ich losy wkrótce krzyżują się z nauczycielem muzyki JJ’em „DJ-em Próvaiem”, który dostrzega hip-hopowy potencjał tekstów pisanych przez chłopaków w ich ojczystym języku. W filmie obserwujemy mniej lub bardziej fabularyzowaną historię KNEECAP oraz wpływ panów na ruchy pielęgnujące narodową mowę. Peppiatt korzysta z wielu schematów – od klasycznego grania w małych pubach, poprzez radiową cenzurę, po duże kluby, bo bazuje na prawdziwych doświadczeniach Mo Chary, Móglaí Bapa i DJ-a Próvaia. Odtwarza niektóre z wydarzeń czy wkleja nagłówki z gazet. W historię zespołu wplata także postać Arlo – członka IRA, filmowego ojca Naoise, który nauczył syna ojczystego języka. Bohater Michaela Fassbendera to zarówno tło, jak i ważny element backstory chłopaków (oraz firmowanie produkcji dużym nazwiskiem). To losy KNEECAP. Obraz w miarę równo rozkłada akcenty na każdego z nich, chociaż nie zdradza też zbyt dużo. Pomimo zaledwie dwóch czy trzech retrospekcji skupia się bardziej na tym, co tu i teraz.
„Każde słowo wypowiedziane po irlandzku to kula wystrzelona za wolność tego kraju”, wiecznie tłucze Arlo swojemu synowi. Peppiatt kładzie mocny nacisk na lingwistyczną kwestię twórczości KNEECAP i kontrowersje, jakie ta ze sobą niesie. Ściera bezkompromisowych raperów ze środowiskami walczącymi o uznanie języka irlandzkiego, a przecież obie grupy mają ten sam cel. Metody są jednak kompletnie inne, ale film tym samym pokazuje, jak duży wpływ mogą mieć poszczególne dziedziny szeroko rozumianej sztuki. Przez twórczość KNEECAP przejawia punkowa dusza – słychać ją nie tylko w antysystemowych tekstach, agresywnych instrumentalach, ale i czynach. Ot, pokazanie przez jednego z nich gołych pośladków z napisem „BRITS OUT” w miejscu, gdzie dzień wcześniej był książę William. Wymownym jest fakt, że obserwujemy, jak konserwatywni komentatorzy spierają się o narkotyczną tematykę tekstów bardziej, niż zwracają uwagę na samo wykorzystanie wymierającego gaelickiego. Mo Chara, Móglaí Bap i DJ Próvai nie są wyłącznie kontrowersyjnymi raperami, ale stają się również ambasadorami, z którymi mogą utożsamić się młodzi ludzie. Pewnie można ich też określić jakimś głosem pokolenia. Panowie wykorzystują daną im szansę i prawdopodobnie jakiś mały łut szczęścia, aby nieco przybliżyć oraz zainteresować szerszą publikę historią Irlandii. Arlo działa natomiast tu niczym relikt przeszłości i swego rodzaju krytyka nacjonalistycznych ugrupowań pokroju IRA. Krwawe zamachy nie są drogą do osiągnięcia celu – wręcz od niego oddalają.
Film pełen jest małych kontekstów i nawiązań, które świetnie uzupełniają jego odbiór. Bohater Michaela Fassbendera przybiera pseudonim Bobby Sandals (aktor wcześniej grał lidera IRA Bobby’ego Sandsa w filmie Głód), Mo Chara wielokrotnie używa określenia „północ Irlandii”, postacie żartują z Michaela Collinsa, Wielkiego Głodu i innych niezbyt zabawnych tematów z irlandzkiej historii. Kneecap. Hip-hopowa rewolucja jest zresztą komedią pełną – używając raperskiej gwary – świetnych punchy. Trudnych spraw nie ukrywa za warstwą sarkazmu czy ironii, podając je skrótowo, ale konkretnie, za pomocą offowej narracji Liama. Peppiatt prowadzi przez historię dynamicznie, w trakcie piosenek i dialogów wrzucając na ekran poszczególne wersy czy frazy. Wszystko w iście ulicznym, grafficiarskim stylu. Produkcja ma pewien chałupniczo-partyzancki, nie do końca profesjonalny vibe, co świetnie pasuje do ciasnych przestrzeni Belfastu, po których nas oprowadza. Obraz dodatkowo podkręca dynamiczny soundtrack, na który składają się kompozycje KNEECAP, Fontaines D.C. czy oryginalna, taneczna ścieżka dźwiękowa Mikeya J.
Wspomnienie chałupniczo-partyzanckiego vibe’u trzeba teraz przywołać w negatywnym kontekście. Produkcja kuleje w wątku policyjno-kryminalnym, a że wszystkie fabularnie linie w pewnym momencie się przecinają, oddziałuje to na całość. Trochę to przypomina tani film telewizyjny, puszczany później w czterech odcinkach. Intryga nie jest jakoś szczególnie ciekawa, a pseudodramatyczne rozwiązanie, które dzieje się w punkcie kulminacyjnym widać z kilometra, przez co końcówka delikatnie skręca z żenady. Jest to na szczęście jedna z niewielu wad filmu, bo produkcja wyróżnia się przede wszystkim aktorsko. Liam, Naoise i JJ grają tu samych siebie. Ciężko w zasadzie napisać cokolwiek poza tym, że Mo Chara oraz DJ Próvai zaprezentowali się bardzo dobrze, jakby od zawsze mieli w sobie dryg do grania. Móglaí Bap swoim kolegom ustępuje – nadal jest to dobry występ, ale nie tak jak w przypadku pozostałej dwójki.
Według danych z lat 2021-2022, językiem irlandzkim na całej wyspie Irlandia posługuje się na co dzień zaledwie około 80 tysięcy osób. W północnej części liczba ta oscyluje w okolicy 6 tysięcy. Zarówno film, jak i muzyka KNEECAP mogą mieć wpływ na chociażby minimalny wzrost tych słupków, zwłaszcza, że obraz będzie irlandzkim kandydatem do Oscara. Kwestie tożsamościowe wybrzmiewają tu aż nadto, a sama produkcja wydaje się być skrojona paradoksalnie pod bardzo szeroką publikę. Odnajdą się tu fani dynamicznych, nieco szalonych rzeczy pokroju Babilonu, zasłuchani w hip-hopie, entuzjaści muzycznych biopików czy kina zaangażowanego społecznie.
korekta: Michalina Nowak
Dziennikarz, maruda, fan „Gwiezdnych wojen", „Władcy Pierścieni" filmów superbohaterskich oraz muzyki wszelakiej. Chociaż jego gust ukształtowało „GTA: San Andreas", to nie znajdziecie większego fanatyka utworu „Na jednej z dzikich plaż" grupy Rotary.