„Sing Sing” – Szekspir w łańcuchach | American Film Festival 2024 | Recenzja
Ciężko nie zacząć od tego, że świat jest sceną, a ludzie to tylko aktorzy. Że każdy gra swoją rolę. Jakąś rolę. Ale co to właściwie oznacza? Czy wraz z przyjściem na świat jakaś niewidzialna siła z góry daje nam do odegrania postać w sztuce zatytułowanej Życie? Surowy nauczyciel, twarda policjantka, aktorka, mechanik. Gdzie leży granica między graniem, występem, a faktycznym, prawdziwym przeżywaniem swojego czasu na ziemskim łez padole? A może coś takiego w ogóle nie istnieje? Może gramy cały czas? Polemikę z Szekspirem zostawmy polonistom i znawcom teatru, my zajmiemy się Sing Sing.
Część z tych pytań podświadomie mogli zadawać sobie bohaterowie opartego na prawdziwej historii Sing Sing. Wydaje się, że „nazywają go, bo ma w oczach coś takiego, samo zło, nie hoduje zbóż, ma w kieszeni nóż” z piosenki Maryli Rodowicz aż nadto oddaje film Grega Kwedara. Ironiczna nazwa więzienia o zaostrzonym rygorze, pochodząca od plemienia Sintsink i pobliskiego miasteczka Ossining, także mówi wiele. Dla grupy skazańców Sing Sing jest jednak sceną. Jednym z nich jest John „Divine G” Whitfield, który wraz z towarzyszami niedoli bierze udział w programie RTA – rehabilitacja poprzez sztukę. Panowie znajdują swoje nowe powołanie w teatrze, gdzie chociaż na chwilę mogą porzucić role skazańców. Obraz Kwedara prowadzi nas przez historię przygotowań do kolejnej, wystawianej za murami więzienia sztuki. Obserwujemy zatem, jak grający siebie byli osadzeni ponownie mierzą się z przesłuchaniami do ról, kolejnymi próbami czy przymiarkami kostiumów.
Kolektywna siła płynąca w tym przypadku z teatru stanowi dużą siłę Sing Sing. Przez półtorej godziny obserwujemy grupę facetów, którzy wzajemnie dążą do wspólnego celu, mającego przynieść im odrobinę radości i ukazać wrażliwą stronę. Jak to jednak w takim towarzystwie bywa, atmosfera potrafi się mocno podgrzać – męskie ego to w końcu jedna z najbardziej kruchych rzeczy na świecie. Mimo to, panowie łapią w tych chwilach nieco wolności. Zamknięci za wysokimi murami mogą zamienić więzienne uniformy na królewskie szaty, gladiatorskie pancerze, zaznać odrobiny szczęścia. Nawet nie złudnego, ale prawdziwego. Sing Sing chwyta za gardło. Czasem robi to aż zbyt często, powierzchownie i wręcz wymusza: „wzrusz się, widzu!”. Podkręca wszystko smutną, ale pełną nadziei muzyką. Nie sposób uciec tu od porównania do Skazanych na Shawshank. Może i oglądamy na ekranie więźniów, ale mimo to mamy do czynienia z ludźmi. Złamali oni prawo, odrzucili obowiązujące normy, lecz kibicujemy im, częściowo ignorując lub zapominając ich grzechy. Mimo to chcemy, aby udało im się dostarczyć najnowszy spektakl. Cóż, wadliwy system nie jest niestety fikcją, a prawdziwym problemem. Sami powinniśmy o tym wiedzieć najlepiej, mając w pamięci Tomasza Komendę.
Sing Sing stawia się czasem w pozycji nauczyciela. Moralizatora, który niczym cenzor, macha przed oczami palcem, krzycząc, że tego i tego nie wolno – tak, jakbyśmy nie wiedzieli, że handel narkotykami jest nielegalny. Lekcja jest prosta, łatwa do przyswojenia, lecz film lubi to tłuc do głowy. Lubi także wydobywać to, co lata temu znaleźli w sobie uczestnicy programu RTA. Obsada składająca się prawie w całości z byłych skazanych, grających samych siebie to strzał w sam środek tarczy. Tu dochodzimy do części pytań ze wstępu: na ile w zasadzie można zagrać to, co już się przeżyło? Pewnie na 100%, bo przecież jest to jedynie przywołanie i prezentacja tego, co było. Oczywiście, w ramach pewnych filmowych konwencji będziemy mówić o grze aktorskiej, a teatralne doświadczenie z pewnością pomogło byłym osadzonym, którzy niejako łamią granice między fabularyzowanym dokumentem, a zwykłą fabułą. Prym wśród nich wiedzie jeden z głównych bohaterów filmu, Clarence „Divine Eye” Maclin, dla którego jest to debiut na dużym ekranie. Oglądanie go daje wrażenie, jakoby naprawdę wcielający się w reżysera przedstawień Bretta Buella Paul Rici próbował wydobyć z Maclina to, co w nim siedzi. Rola dilera z pewnością nie należy do łatwych – zwłaszcza, kiedy odsiedziało się wyrok za napaść. Powrót do więziennych murów po udanej resocjalizacji tym bardziej pokazuje, że obsadzie składającej się z byłych skazańców należy się uznanie. Wcielający się w Divine G (ten zresztą także pojawia się w filme) Colman Domingo nie musi już niczego udowadniać, a mimo to znów pokazuje, że jego nazwisko to gwarancja gry aktorskiej z najwyższej półki.
Jest w Sing Sing jakaś nieopisana lekkość, którą można obserwować w scenach z grupowymi ćwiczeniami aktorskimi. Bohaterowie wlewają w siebie nawzajem utraconą wolność i radość, wrzucając jednocześnie film do szufladki z napisem wholesome. Wszystko to równoważy mała porcja smutku, która raz po raz wrzuca do gardła gulę i czerpie z tego wzruszającego, emocjonalnego miksu. A kiedy już skończymy obierać ten worek cebuli, twórcy częstują nas na dobitkę napisami końcowymi, które trzeba zobaczyć, aby kompletnie (w pozytywnym znaczeniu) się rozsypać.
korekta: Krzysztof Kurdziej
Dziennikarz, maruda, fan „Gwiezdnych wojen", „Władcy Pierścieni" filmów superbohaterskich oraz muzyki wszelakiej. Chociaż jego gust ukształtowało „GTA: San Andreas", to nie znajdziecie większego fanatyka utworu „Na jednej z dzikich plaż" grupy Rotary.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
Skazani na Shawshank, Zielona mila – czyli większość ulubionych filmów Twoich rodziców