Advertisement
FilmyKinoRecenzje

Salute mi Familia! Recenzja „Blue Beetle”

Daniel Łojko
fot. „Blue Beetle”
kadr z filmu Blue Beetle / Warner Bros. Entertainment Polska

Blue Beetle miał swoją premierę chyba w najgorszym możliwym momencie – restart filmowego uniwersum DC, sromotne porażki drugiej odsłony Shazama oraz Flasha, a także niedawne premiery Barbie i Oppenheimera, które tchnęły do kin świeże powietrze. Nie pomogło również studio oraz jego marketing. Obraz Ángela Manuela Soto jest także filmem „niczyim”. Blue Beetle nie zalicza się bowiem ani do DC Extended Universe (które oficjalnie zakończy się w grudniu drugą częścią Aquamana), ani do nadchodzącego DC Universe. Pierwszym filmem z tej drugiej serii będzie Superman: Legacy Jamesa Gunna, zaś sam Blue Beetle jest pierwszą postacią z DCU. Pomimo tego całego zamieszania, najnowszy film z męczącego ostatnimi czasy nurtu superbohaterów wychodzi obronną ręką. Nieco posiniaczony i obdrapany, ale jednak.

Jaime Reyes powraca do rodzinnego domu po ukończeniu studiów w Gotham. Chłopak snuje plany o przyszłości, które mocno komplikują się przez sytuację finansową jego rodziny. Optymistycznie nastawiony bohater chce pomóc swoim rodzicom, siostrze, babci oraz szurniętemu wujkowi. Rzeczywistość mocno sprowadza Reyesa na ziemię, kiedy okazuje się, że dyplom ukończenia studiów prawniczych to nie wszystko – zwłaszcza, gdy jest się Meksykaninem w Stanach Zjednoczonych. Przypadek sprawia, że w ręce Jaimego trafia tajemniczy, błękitny skarabeusz, który obdarowuje go supermocami.

Blue Beetle nie jest w żadnym stopniu filmem rewolucyjnym. Nie wnosi praktycznie nic nowego do superbohaterskich produkcji, a scenariusz przypomina czasami raczej checklistę najpopularniejszych motywów i tropów, jakie przez lata widzieliśmy u peleryniarzy (za wyjątkiem jednego, trochę jednak zbyt słabo wykorzystanego). Obraz Soto nie daje nawet jakichkolwiek nadziei na to, że ujrzymy w nim coś oryginalnego i momentami wręcz bezczelnie wykorzystuje utarte przez lata schematy. Znajdziemy tu (czasem nawet zbyt wyraźne) inspiracje Iron Manem, Królem Lwem czy może nawet Spider-Manami. Oprócz tego mamy również klasyczną siłę przyjaźni oraz miłość do rodziny, płaskiego, nudnego złoczyńcę z technologicznej megakorporacji czy najprostsze możliwe origin story i najbardziej przewidywalną przemianę bohatera. Przyznacie, że nie brzmi to dobrze i absolutnie nie zachęca do tego, aby obejrzeć przygody Jaimego Reyesa.

Przeczytaj również:  Żyć wiecznie. Oasis – „Definitely Maybe” [RETROSPEKTYWA]
fot. „Blue Beetle”
fot. „Blue Beetle” / Warner Bros. Entertainment Polska

Pomimo tych wad, Blue Beetle daje poczucie, że osoby nad nim pracujące włożyły w obraz całe swoje serce i zaangażowanie. Bije od niego lekkość historii w sam raz na upalne dni, czysta frajda z dobrze spędzonego czasu oraz miłe, rodzinne ciepło, troska czy opieka. Rodzice Jaimego są dla głównego bohatera oparciem, babcia spaja całą tę wesołą gromadę w jedność, a siostra Milagra oraz wujek Rudy, chociaż widać na nich neon z napisem comic relief, potrafią wziąć sprawy w swoje ręce i poratować młodego Reyesa dobrym słowem czy rozprawić się z paroma przeciwnikami, kiedy sytuacja tego wymaga.

Blue Beetle jest filmem kultywującym motyw rodziny; jest on fundamentem produkcji i sprawdza się o wiele lepiej niż w pewnej serii z szybkimi samochodami i wściekłymi kierowcami. Gareth Dunnet Alcocer przedstawił w scenariuszu być może nieco naiwny obraz kochającej się w pełni rodziny, bo doskonale wiemy, że nie zawsze tak to wygląda, co również w produkcji zawarto, ale przeniesienie tego na ekran sprawiło, że widz czuje się wręcz zaproszony na obiad u Reyesów. Aż chce się unieść w górę szklankę i krzyknąć: Salute mi Familia! Odbiciem rodziny głównego bohatera są tu z kolei Kordowie, gdzie pieniądze, firma i patenty na sprzęt są ważniejsze niż więzi łączące Victorię z zaginionym bratem Tedem oraz jego córką Jennifer. Mamy więc kolejny utarty schemat, który pojawił się na ekranie i w dodatku napędza on cały wątek związany ze skarabeuszem.

Należy wspomnieć o rzeczy, którą nieco już zapowiedziałem. Jaime Reyes jest pierwszym głównym bohaterem pochodzenia latynoskiego w filmach o superbohaterach. Większość obsady, scenarzysta oraz reżyser również są latynosami, co być może pozwoliło na wykreowanie takiego, a nie innego klimatu filmu oraz nieco odmienne spojrzenie na pewną tematykę. Blue Beetle porusza bowiem problem poszukiwania pracy przez Meksykanów w Ameryce. Zahacza też o kwestię megakorporacji, wchodzących z butami na podwórko osób o niskim statusie czy posiadających inne pochodzenie. Nie robi tego, w taki sposób, jak Czarna Pantera, ani nie poświęca zbyt wiele czasu na dogłębne rozwinięcie tych wątków, ale po filmach superbohaterskich tego nie oczekuję. Doceniam, że takie tematy zostały w ogóle podjęte.

Przeczytaj również:  Kukiełkowy Schulz. Recenzujemy „Sanatorium pod Klepsydrą” prosto z Wenecji!
fot. „Blue Beetle”
fot. „Blue Beetle” / Warner Bros. Entertainment Polska

A jak wypadają elementy, nazwijmy to, typowo akcyjniakowe? Bez szczególnych zachwytów, ale jest całkiem nieźle. Walki są całkiem soczyste oraz przejrzyste – bez problemu można się połapać, która CGI-owa plama to Blue Beetle, a która to ktoś inny, chociaż czasami obraz był nieco zbyt ciemny. Skoro już przy tym jesteśmy, w filmie pojawia się polskie nazwisko. Autorem zdjęć do obrazu jest Paweł Pogorzelski, który od lat współpracuje z Arim Asterem (a naszą rozmowę z operatorem możecie przeczytać tutaj). Kołnierzyki z Warnera najwyraźniej bardzo lubią filmy Astera, bo muzykę do Blue Beetle stworzył Bobby Krlic (Midsommar, Bo się boi), który zaproponował ciekawy i nieco przewrotny, syntezatorowo-orkiestrowy soundtrack, który momentami brzmi, jak gdyby nasz błękitny przyjaciel był bardziej antybohaterem czy nawet złoczyńcą.

I tak oto Blue Beetle zawitał na wielkim ekranie. Obraz kokosów raczej nie zarobi, bo oprócz czynników wymienionych na początku, sama postać nie jest raczej tą najpopularniejszą. Dużym plusem tego filmu jest fakt, że nie jest nam potrzebna znajomość dwudziestu innych produkcji, aby nadążyć i rozumieć, o co chodzi. Broni się jako samodzielna produkcja i śmiało można go zobaczyć ot tak. Smuci mnie jednak fakt, że (przynajmniej w Polsce) obraz przejdzie raczej niezauważony, bo złożyło się na to zbyt wiele zewnętrznych czynników. Kino superbohaterskie ma już mocną zadyszkę, męczy i nudzi. Blue Beetle na pewno nie tchnie w ten nurt świeżej energii, ale nie przyczynia się również do pogorszenia jego stanu. Przed nami jeszcze tylko Aquaman: Zaginione królestwo. Potem nastąpi twardy reset i z jednej strony sam mam już dosyć „superbohaterszczyzny”, a z drugiej kibicuję Gunnowi i liczę na to, że jego wizja pozwoli DC prześcignąć Marvela.


Korekta: Jakub Nowociński

Ocena

6.5 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.